Niedawno znajoma rzuciła mi tekstem w komentarzach fejsowych, że ludzie kupują maszynki do sushi. Zapytałem z głupia frant, niby ironicznie, czy chodzi jej o matę, wiecie, tę bambusową, co się kładzie, roluje i nara. Ale nie. Okazuje się, że jednak są jakieś specjalne (łodefak!) maszynki do sushi. Kompletnie tego nie rozumiem. Kompletnie. No ale co tu dużo gadać, jak się tyle ostatnio obżerałem sushi, to i przepis wrzucę. Żadna to nowość czy filozofia, ale każdy szanujący się blog ma wpis o sushi. Co mam być gorszy. 😉

To jest relatywnie prosta do zrobienia potrawa i nie wymaga jakichś ogromnych zdolności manualnych. Raczej odrobiny prepu i w miarę ostrego noża. Byłem zresztą raz na warsztatach sushi i choć tylko jak przez mgłę pamiętałem, co i jak, to teraz, gdy Lidla nawiedził tydzień azjatycki, nabrałem smaka, nakupiłem tego prasowanego zielska (i tak płaci się za nori jak za zboże…), a potem, jak pieprzony krezus, żarłem np. na śniadanie ryż z rybskiem i glonami. Hyhyhy.

No ale do rzeczy – zrobić sushi jest bardzo łatwo, nie dziwota zresztą, że to hipsterskie danko prezentowane jest najczęściej na imprezach, gdzie trudno o porządnych kucharzy. Sushi nie będzie być może specjalnie ładne, ale zawsze się go znajdzie dość dużo, a człowiek zapycha się nawet już pierwszą rolką maki.

No ale – czego nam trzeba?

wodorostów nori

ryżu do sushi

octu ryżowego

cukru

soli

i wsadu, przy czym ja z lenistwa użyłem

wędzonego łososia

ogórka

papryki

oprócz tego warto mieć marynowany imbir (na – hehe – przeczyszczenie), sos sojowy i pastę wasabi

A co robimy?

No proste – najważniejszy jest prep. Zawczasu więc gotujemy ryż, przy czym warto pamiętać, że ryż na sushi, podobnie jak np. makaron soba (tylko ten PO ugotowaniu ;)) musimy porządnie przepłukać. Dopóki woda nie będzie klarowna, nie ma co się brać za gotowanie. Potem gotujemy (ok. 15 minut) ryż, studzimy i dodajemy mu smaku. Smak ten zaś składa się z octu ryżowego, odrobiny soli i cukru. Można dodać jeszcze trochę dashi, czyli bulionu z rybska bonito.

Ryż niech sobie stygnie, a my w tym czasie kroimy ogórki i paprykę na paski, łososia też możemy pokroić albo – jeśli, jak ja, mamy wędzonego – po prostu pościągać kolejne paski mięsa.

I teraz robota. Szykujemy sobie michę z ryżem, obok miseczkę z wodą (do moczenia rąk), talerz z prepem. Następnie rozkładamy matę bambusową, na niej kładziemy płat nori (błyszczącym do dołu) i bierzemy w dłonie trochę ryżu. Idealnie, żeby ryżowa kulka miała wielkość piłki tenisowej. Kulę rozklejamy ładnie palcami i zostawiamy u góry pasek tak pi razy oko 1-1,5 cm na sklejenie. Na ryżu tak mniej więcej w 1/3 (bliżej nas) kładziemy paski ogórka, papryki i rybsona. Można wcześniej posmarować to miejsce pastą wasabi. A teraz – myk – zwijamy rolkę przy pomocy maty bambusowej. Jak nie ogarniacie, jak to wygląda, na jutubie jest masa tutoriali. Ważne żeby na początku rolowania zawinąć lekko początek rolki do środka, to nam się nie rozwali i lekko (nie mocno, bo się rozpłaszczy) przyciskać rolkę podczas zawijania.

Potem bierzemy nóż, moczymy ostrze w wodzie, stukamy rączką, żeby woda spłynęła po ostrzu, kroimy rolkę na pół, a następnie połówki na trzy bądź cztery części.

Podajemy z imbirem, wasabi i sosem sojowym. Wot, cała historia.

To oczywiście tzw. maki. Można jeszcze robić tzw. kalifornie, co sprowadza się do tego, że gdy rozkleimy ryż na nori, posypujemy go gęsto sezamem, a potem szast-prast odwracamy na drugą stronę, tak, że to na nori kładziemy składniki, a zwijamy rolkę tak, że to ryż a nie wodorosty są na wierzchu.