Najczęściej zadawanym pytaniem, jeśli chodzi o sos balsamiczny, jest w internetach „will it damage lungs?”. Coś w tym jest, bo jak wczoraj miałem grać w „Overwatch”, ale wzięło mnie na naleśniki (zrobiłem 25), to potem nabrałem smaka na sos balsamiczny. Robi się go bardzo prosto, bo to po prostu kwestia redukcji. Zapomniałem jednak, że w sumie to jest gorąco, a jak tylko podgrzejesz ocet na patelni, to zaczyna się astma na pełnej petardzie. 😉

Moja rada nr 1 – nie stójcie nad patelnią, w ogóle stójcie obok najlepiej, albo miejcie dobry przewiew, bo gotowanie octu, czy w zasadzie redukcja octu balsamicznego do poziomu sosu równa się „o jezu jak jebie khe khe”. Proszę wybaczyć joba, ale tak dawno nie robiłem tego sosu, że mnie to zaskoczyło.

Moja rada nr 2 – jeśli nigdy nie robiliście tego sosu, nie kombinujcie. Serio. Znajdziecie na pewno przepisy, w których do sosu i czegoś, co dodatkowo karmelizuje, każą wam dodać np. losowy zagęszczacz, skórkę pomarańczową, skórkę cytrynową, skórkę z okolic paznokcia Dody, hubę z pięty Nergala, włos łonowy Kurta Cobaina zatopiony w bursztynie, takie sprawy. Geniusz leży w prostocie to pierwsza zasada, a druga, jak mawiała znajoma, to ma być gourmet a nie burdel. Dobry ocet balsamiczny ma genialny smak sam w sobie, trzeba tylko pozbyć się tego wykręcającego pysk kwasu, który idzie z octowatości.

Moja rada nr 3 – no więc tak naprawdę wystarczy wam tylko:

ocet balsamiczny (najlepiej Modena City Ramblers, nie taki, który jest barwiony karmelem ;))

cukier brązowy Demerara i/lub odrobina miodu, najlepiej słodkiego (lipowy, wielokwiatowy)

odrobina masła

odrobina soli morskiej

i pieprzu zielonego
Przy czym dwa ostatnie składniki są absolutnie fakultatywne, ja po prostu lubię maleńki kwaskowo-słonawy szlif, który mam od soli morskiej. I przy okazji glosa: tak, sól morska smakuje troszkę inaczej niż zwykła sól kamienna, to nie ściema dla aspirującej klasy średniej; po prostu przez obecność dodatków poza NaCl ma inny smak.
Moja rada nr 4 – pilnujcie patelni. Nie, że pójdę sobie na fejsa ogarnąć lajkusie albo pyknę meczyk w Overwatcha. Sos wam się zjara, przywrze do patelni i do widzenia. Serio, lepiej już postać i czekać, kiedy będzie się lekko kleił do łyżki (to ten moment, że jest gotowy).

Moja rada nr 5 – znaj proporcją, mocium panie. Ten sos to akurat o tyle wygodna sprawa, że można robić jego w zasadzie dowolną ilość, to znaczy, nie musicie koniecznie robić litra, bo mniejsze proporcje nie mają sensu. Dodatkowo i bonusowo – im mniej sosu, tym szybsza redukcja, więc jeśli ja wczoraj miałem chęć na kilka naleśników polanych festyniarsko ciemnym sosem, to wystarczyły mi cztery porządne lunięcia sosu, trochę cukru, łyżeczka miodu, zeskrobina masła 😉 i to w zasadzie tyle. Po pi razy oko kwadransie był gotowy.

Rada nr 6 – nie moja, a nowo poznanego kolegi, który jest sous chefem w jakiejś posh restauracji w UK, takiej wiecie, jak bogacze idą z pola golfowego do Waitrose, to po drodze wstąpią na „grub”. No więc ten sos po pierwsze, luźno cytuję, wystarczy nawalić cukru i byle tylko nie zjarać, po drugie, można kupić gotowy. 😛

I tym optymistycznym akcentem – do następnego!