„- Right… Have we double english or double scottish?

– Is your name Lauren Cooper by any chance?”

Jeśli ktoś nie wie skąd ta wymiana zdań, polecam dokształcić się klikając w link.

Dziś pozostajemy w granicach Korony, aczkolwiek wędrujemy w miejsca raczej Koronie mniej przychylne niż centrum Londynu. Scones to pojęcie tak szerokie, że postanowiłem – ze względów zresztą historyczno-kulturowych – zostawić je w oryginale. Dlaczego? No dobrze, teoretycznie „scone” to po prostu „rożek”, tak jak mamy lody w rożku. Problem w tym, że „scones” w języku angielskim oznaczają całą gamę produktów z półki pieczywa… Są „scones” na maślance, takie puszyste okrągłe bułeczki, są scones które robi się z pszenicy albo z owsa, są wreszcie – i tu zbliżamy się powoli do naszego dania, tattie scones, czyli „rożki ziemniaczane”, które w niektórych rejonach Wielkiej Brytanii stanowią składnik śniadania (w Szkocji na kaca, razem z niezapomnianym przeżyciem jakim jest Irn-Bru, hyhyhy). Tattie scones kompletnie nie przypominają puszystych bułeczek kojarzonych z brytyjskimi scones (czy np. węgierskimi pogaczami ;)), wizualnie plasują się raczej w okolicy tzw. pankejków (ugh, zła kalka, niedobra kalka), czyli naleśników w stylu anglosaskim (w odróżnieniu od „naszych” czyli tego, co zagranicą nazywa się crêpes.

No dobrze, drugi akapit, a jeszcze nie doszliśmy do przepisu. 😉 Nasze scones (mimo, że tattie scones) plasują się wizualnie blisko tzw. pankejków (gurghgdsfs), ale historycznie pochodzą raczej od innego rodzaju ciasta. Bannock, bo o tym mowa, to dawno temu wysmażany cienki chleb z (dość popularnie) owsa, który pochodzi ze Szkocji, aczkolwiek ponoć każdy Walijczyk, który usłyszy coś takiego, da wam w mordę i stwierdzi, że lingwistyczne rzeczy lingwistycznymi rzeczami, bannock to tradycyjny chlebek walijski. Bannock jest niski, okrągły (wypiekany zresztą przy okazji różnych pogańskich świąt ;>) i kroi się go podobnie jak tort – jak sobie bierzesz jeden taki rożek…

 

OCH! Mystery solved.

 

Tattie scones, już idźmy wreszcie do meritum, z kolei robimy w bardzo prosty sposób – ziemniaki, mąka pszenna i właściwie tyle. Myli się jednak ten, kto uważa, że tattie scones będą smakować jak kopytka (nie), podsmażane wczorajsze ziemniaki (też nie), czy podsmażane kopytka (bogowie, brońcie!). Jeśli nigdy nie jedliście tattie scones, polecam – niezapomniane przeżycie. Placuszki są niezwykle puszyste, lekko maślane, tak lekkie w smaku, że od razu znika z flaków aldehyd octowy po dniu poprzednim spędzonym w towarzystwie whisky, są one tak cudowne, że aż człowiek ma ochotę wkurzyć się na coś, strzelić z dyńki dowolną osobę, przerzucać wielkie pniaki na edynburskiej plaży czy nawet napić się Irn-Bru*

 

Dobrze, skoro mamy już za sobą minimalny rys „skąd, co i jak”, przejdźmy do przepisu.

 

Aha – tattie scones z grzybkami (tu: pieczarkami, ale to z racji późnej pory – nie było w domu grzybów ;)) robiłem na okoliczność Równonocy Jesiennej, mind you. Ale można też dnia powszedniego a zwłaszcza kiedy dzień poprzedni był bardzo ciężki… Przepis swoją drogą pochodzi z fantastycznej książki „Celtic Cuisine”, autorstwa 67 kucharzy zebranych przez Gilli Davies w jednym tekście. Przepis generalnie wielkich zmian nie doświadczył poza zwiększeniem ilości przypraw – jak wiemy kuchnia brytyjska jakoś potwornie mocno ziołowa i aromatyczna nie jest…

Do dzieła!

 

Czego nam trzeba?

na tattie scones:

ok. 250 g ziemniaków

tymianek

szałwia

rozmaryn

ok. 450 g mąki pszennej

sól

pieprz

na sos:

ok. 400 g grzybów (albo pieczarek jak już sklepy pozamykane…)

3-4 ząbki czosnku

1 średnia cebula

nieco oliwy

25 g masła

łyżka śmietanki (u nich double cream czyli 48%, fokk me!, u nas 36% się nada – chodzi o złapanie „kremowości” sosu)

estragon

sól

pieprz

 

I jedziemy:

Ziemniaki obieramy, myjemy, gotujemy do porządnej miękkości. Gdy lekko przestygną mieszamy z odrobiną masła i ubijamy na ciapę.

 

Posiekaną cebulę i czosnek podgrzewamy na maśle z oliwą na dużym ogniu, szybko szybko, mach mach. Gdy będzie się rumienić dodajemy posiekane pieczarki (grzyby, jak macie – odmoczone albo świeże), zmniejszamy gaz i dalej w tzw. sosiku własnym przez kilka minut, do lekkiej miękkości. Teoretycznie potem dodajemy łyżkę sherry i pokrojone w plastry dwie łodyżki selera naciowego, ale jak nie macie – trudno się mówi ;); zalewamy zatem śmietanką, dodajemy estragon, sól, pieprz i na wolnym ogniu niech sobie to pyrka przez kilka minut. Trzeba mieszać, bo inaczej przywrze.

 

W misce gdzie mamy już utłuczone ziemniaki, dodajemy do nich pieprz i sól oraz około połowę potrzebnej mąki. Zagniatamy. Jak ziemniaki „wsysną” całą mąkę, dodajemy znowu trochę tejże, aż do momentu kiedy ciasto nie będzie się dramatycznie kleić do łapy. Tak, może zejść i prawie pół kilo mąki – ale ciasto ma być raczej suche, choćby nie wiadomo co się miało stać.

 

Pod koniec zagniatania dodajemy tymianek, szałwię, rozmaryn, sól i pieprz, dokładnie jeszcze mieszamy i szlus. Robimy kulę z ciasta. Na stolnicy albo sporej oprószonej mąką desce wałkujemy ciasto na grubość ok. 4-5 mm. Wykrawamy kółka jak mamy dużą patelnię albo trójkąty jak jesteśmy sprytnym Chimkiem, co ogromnej patelni nie ma.

 

Patelnię smarujemy masłem, rozgrzewamy i bach!, bach!, bach!, smażymy scones – wystarczą im 1-2 minuty z każdej strony (byle złote były). Odkładamy na talerz, który ciągle przykrywamy albo folią aluminiową albo czymkolwiek co pozwoli zatrzymać ciepło naszych placuszków. Zimne nie są już tak delikatne. W międzyczasie, gdy widzimy że scones powoli się kończą, podgrzewamy sos.

 

Na talerzu kładziemy jeden placuszek, nieco sosu (sos to nadużycie – to paćka z grzybów i ziół, lekko kremowa ze względu na śmietankę… nie powinna się „wylewać”, a wyglądać jak np. mocno zredukowany sos), następny, znowu trochę tego nibyfarszu, następny, znowu grzybki i na wierzch ostatni. Podajemy natychmiast i wzdychamy, rany, jakie to dobre.

 

*to są strasznie brzydkie stereotypy i żaden z nich nie jest prawdziwy (zwłaszcza ten o Irn-Bru)(Chimek pił Irn-Bru i mu smakowało…)