Graf Chimek, zanim zlazł na śniadanie, przekazał tylko majordomusowi: „IT’S SPRINGTIME BICZYZ!”, więc dlatego czas na śniadanie lekkie i świętujące wiosnę. Zimną bo zimną, ale wiosnę (lubię zimno, więc mnie to tam nie robi…).

Poniższy wpis to swoista kontynuacja zajawki, którą napisałem kilka dni temu. Tym razem teoretycznie to śniadanie, które nie jest za specjalnie wymyślne i niby „każdy to wie”, ale z drugiej strony – jeśli hipsterka buli za coś takiego ciężkie hajsiwo, to nie odczuwam wyrzutów sumienia, że ja z kolei opiszę swoje domowe, ranno-dopołudniowe żarełko. Inna sprawa, że – tak jak już ostatnio wspominałem – jeśli tylko mam czas, to strasznie mi się chce celebrować nie tyle samo jedzenie, co robienie. Robienie śniadania to jest fantastyczna sprawa, bo musimy mieć łapy jak ośmiornica, z reguły bowiem równocześnie powstaje kilka rzeczy i teoretycznie nie powinniśmy dopuścić do tego, by którykolwiek ze składników (ciepłych) miał być zimny. Gdy robię to dla siebie, temperatura nie ma aż takiego znaczenia, bo i tak muszę zrobić foto, a poza tym zjadam to sam.

W każdym razie zaczynamy od czegoś stosunkowo prostego. Rzeczy w miarę lekkie, a przy okazji dające nieco energii na większą część dnia. I mój ulubiony komponent, czyli cafe au lait. Z cafe au lait mam tak, że np. celowo teraz używam określenia francuskiego zamiast rodzimego „kawa z mlekiem na litość boską, ty pieprzony pozerze”, ponieważ cafe au lait to nie to samo co kawa z mlekiem. Cafe au lait to jest korona stworzenia francuskiego śniadania. Nie wierzcie ludziom, co to pojechali do Francji a potem opowiadają o espresso i tak dalej. Espresso serwuje się turystom, tym anglojęzycznym barbarzyńcom. Jak w jakimś bistro powiesz, nawet i łamaną francusczyzną że nie nie, ty chcesz ghą’ cafe, to captain pokiwa z zadowoleniem głową i potem do żarcia dostaniesz kubek, nie… sagan! Pólitrowy sagan pysznej kawy z mlekiem. Żadne tam spienione gówno, bite śmietany i inne wynalazki. Potwornie mocna kawa przełamana demerarą i mlekiem to jest coś. Dlatego jeśli mam czas, to staram się zaparzyć sobie kawę w french pressie. Nie mówiąc o tym, że do dzisiejszego śniadania pasuje doskonale.

A składa się ono jak widzicie z samej prostoty, bowiem jest to

twarożek ze szczypiorkiem

na którym jest za’atar czyli posypka z sumaka, sezamu i paru innych rzeczy

oprócz tego pomidory ze szczypiorkiem i czerwoną cebulą

dżem morelowy z moreli, co to se rosną na działce mamy mojej byłej

jajówa a la Ramsay

parę plasterków ogórka (widać tylko jeden ;))

sagan, no dobra – saganek cafe au lait 😉

i ciabatka, bo bagiety nie było

Generalnie żeby nam wszystko grało, to robimy twarożek, wsypujemy do „frenczpresa” kawę, nastawiamy wodę. Zanim się woda zagotuje, twarożek odstawiamy, żeby się lekko przegryzł, kroimy pomidora, cebulę, ogórka i wykładamy nieco dżemu. Jednocześnie na patelni powoli rozgrzewamy masło (obecnie króluje u mnie Kerrygold). Gdy woda na kawę będzie się gotować, masło powinno się już rozpuścić i lekko zesmażyć, więc wbijamy 2-3 jajka, zmniejszamy ogień pod patelnią, dolewamy odrobinę mleka lub śmietany, dorzucamy listek masła i dziarsko mieszamy. Odwracamy się, żeby zalać kilka (4-5 góra) łyżeczek kawy w francuzie. Dynks w tym, żebyśmy zalali tylko niewielką ilością wrzątku, to się ładnie przeparzy. Odwracamy się, zdejmujemy patelnię z ognia, miąchamy ze dwa razy, wstawiamy na ogień – i tak do skutku, idealna, jedwabista jajówa nie ma prawa być ścięta, jakby ktoś ją zjarał ani tzw. „overcooked”, czyli że wycieka spod niej płyn. Po dwóch minutach machania patelnią, odstawiamy ją na moment, zalewamy frenczpresa 😉 resztą bardzo gorącej wody i parzymy kawę dalej. Jajówa za minutę, góra dwie, powinna być gotowa, więc przekladamy ją do miseczki, dostawiamy do reszty, kawę z frenczpresa (mnie zawsze zostaje na drugą, mniejszą porcję…) przelewamy do kotła, dosładzamy demerarą, zalewamy mlekiem, udajemy się na śniadanie, a potem zapierdzielać, bo robota sama się nie napisze.

Do następnego!