Z elegią jest ten problem, że – jak 99% rzeczy – jest idealnie zarzynana w liceum, głównie przez omawianie Baczyńskiego. A w okolicach czasów, kiedy mazano po murach „Romanes eunt domus” elegie były tematycznie nie tylko epitafiami, ale pojawiały się związane też i z miłością, i – co dla nas smaczniejsze, z erotyką. Przy okazji grzańca będziemy się zatem trzymać tradycji antycznej.

Grzaniec to też taka rzecz, która mnie nieodmiennie zaskakuje w knajpach. Gdy idziemy do knajpki, wiemy, że będziemy pili alkohol obłożony marżą. I knajpiany grzaniec to bowiem najczęściej tzw. Grzaniec Galicyjski, do którego dobrotliwa barmanka czy barman dosypią rodzynek i zagrzeją w mikrofali. Tu przypomina mi się nader smutna (elegijna?) historia mojej ukochanej krakowskiej knajpy, w której podczas studiowania filozofii przepiłem bez mała dobre półtora roku. Otóż grzaniec ichni z czasu na czas malał, biedniał, a teraz to ja już się boję nawet o niego zapytać, jak raz na rok pojawię się w Krakowie, gdyż boję się jakiejś ontologii negatywnej rodem ze średniowiecza.

Grzaniec to jest też coś takiego, co każdy niemal zrobi sobie w domku. Po co więc wrzucam przepis? Ano po to, żeby przemycić przy okazji kilka ciekawostek, którymi będziecie się potem mogli pochwalić. W końcu wszyscy, bez wyjątku, moi czytelnicy to ludzie głodni wiedzy, prawda? 😉

Do dzieła zatem!

 

Czego nam trzeba?

wino czerwone, wytrawne

rodzynki

goździki

cukier Demerara

pomarańcza

limonka

 

I jedziemy:

Do rondelka wlewamy wino. Czemu wytrawne? Bo tak nam będzie łatwiej „lokować” smak. Jeśli ktoś wam wmawia pewne stałe wartości w przypadku przypraw, to automatycznie ignorujcie. Stała to może być, nie wiem, Plancka – ale nie jestem fizykiem, może ktoś ją dekonstruuje? 😉 Tak czy inaczej – wlewamy wino. Do tego dorzucamy dwie, może trzy garstki rodzynek, cztery u mnie goździki i stawiamy na małym ogniu. Wyciskamy sok z jednej pomarańczy i połowy limonki. Warto odkroić po cienkim plasterku obu owoców, bo potem włożymy je do naczynka, w które wlejemy wino. Idziemy do komputera, bo teraz Chimek doda kilka rzeczy obok wina.

Przede wszystkim gdybyśmy chcieli napić się grzanego wina z cytrusami (czyli mojego ulubionego, drogie panie ;)), musimy poczekać do co najmniej drugiej połowy XVI-wieku. Niewątpliwe zasługi w konserwatyźmie ma tu mój kochany Mikołaj Rej, ale i cała rzesza jemu podobnych sceptyków. Otóż strasznie im się owe limonie i cytryny nie podobały, a przekonał dopiero argument o leczniczej właściwości tychże. A czemu cytrusy były pożądane? Ano temu, że w XVI wieku Polska stała mocno w kwestii rybołówstwa, ale nie tylko – nasi przodkowie mieli ponoć wyprzedzającą niemal swój czas technologię zarybiania stawów, czy w ogóle tworzenia akwenów, w których hodowano ryby. Te z kolei pojawiały się na stole, a cóż piękniejszego nad skropioną cytryną rybkę? Do tego dodajmy modę orientalną i modę jako taką (której największy wymiar przychodzi za czasów Bony Sforzy i ogrodów warzywnych, choć zasługi królowej są przeceniane) i oto rozwiązanie gotowe.

Druga rzecz (sprawdźcie wino!), to cytrusy jako wspaniałe źródło witaminy C. Teraz nie mamy z tym problemu, ale na przykład brytyjscy marynarze dawno temu, w okolicach końca XVII  wieku – już tak. Stąd zresztą narodził się – przypadkiem – grog, czyli gorący rum rozcieńczany wodą i z dodatkiem soków cytrusowych. Poza niewątpliwym rozweseleniem trunek ten był niezastąpiony jako zabójca szalejącego na statkach szkorbutu. Ot, dobrodziejstwa Natury!

Ale – winko nam już pewnie się zrobiło było, więc gdy już zgasimy ogień, dosypujemy tak ze cztery – w moim przypadku – łyżeczki cukru Demerara, miąchamy, i przelewamy przez plasterki do szklaneczki. A potem pić, pić jako żywo, póki gorące, a za oknem zawieja!

Smacznego!

ps

Na koniec – jakby ktoś nie załapał dowcipu z „Romanes eunt domus” (choć nie wierzę ;))