Ok, powiedzmy sobie szczerze. Fast food w domu jest równie „zdrowy”, jak ten, który nabędziecie w restauracji czy jednej z sieciówek. Oczywiście podstawowy argument jest taki, że przecież wiemy co wkładamy w żarełko. Jasne. Tyle, że i tak smażymy kotleta czy rybę, dodajemy ciężkie sosy i tak dalej. Może i wygląda lepiej i człowiek czuje tę moc i Crowleyowską Wolę przy robieniu własnego żarcia (co zawsze pochwalam, bo zaprawdę godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne). Ale nadal – nie jest to żarcie marzeń, nawet jeśli np. frytki będziemy montować w świeżutkiej fryturze, wedle najdawniejszych belgijskich receptur.

Trzeba się z tym pogodzić, jeśli ktoś ma świra na punkcie Wyjątkowo Zdrowego Jedzenia. Ja nie mam, a przynajmniej mój świr jest racjonalny – najważniejsze, żeby smakowało. A że mamy wiosnę, która coraz szybciej się rozpędza, odczuwam nieposkromiony zew morza i tym samym – rybska wszelakiego. Niedawno był pieczony mintaj (to ta wersja zdrowa), dziś zaś machniemy sobie fish burgery. Będzie i tak zdrowiej niż w sieciówce, no ale już bez przesady. Usmażyć i tak trzeba. 😉

Przy okazji – mintaja kupuję w kostce. Na internecie spotkacie na pewno histeryków „o rany, to co tam wsadzają?!”, by nie zacytować brzydszych czy co bardziej obcesowych tekstów. Otóż jak się dziś przekonacie (poza tym, że jest jasno napisane na opakowaniu co jest w środku…), mintaj z kostki nie jest czymś analogicznym do np. sieciowych chicken nuggets. Do dzieła.

 

Czego potrzebujemy?

na rybsko:

4 kostki filetu z mintaja

2 szalotki

pieprz czarny

pieprz zielony

kolendra

sól

bułka tarta

jajko

olej ryżowy do smażenia

 

na sosik:

jogurt grecki

czosnek niedźwiedzi

koperek

 

dodatki:

roszponka

2-3 pomidorki koktajlowe

korniszony (jak kupuję, to takie z chili, idealny miks słodyczy i, za przeproszeniem, pierdolnięcia)

 

I jedziemy:

O ile samo zrobienie burgerów to chwila, prep niestety swoje zajmie. Rybsko jest głęboko mrożone, więc musi się rozmrozić w całości (tak, byśmy je mogli pociachać nożem). Wtedy też zaobserwujecie niebywały proces wyłaniania się tego, co stanowi strukturę kostki. Ta obserwacja pozwoli wam patrzeć z kiepsko skrywaną pogardą na ludzi, którzy będą iterować jakieś bzdury od celebrytów czy czego-tam-chcecie. Otóż, jeśli ktoś tego nie wie ;), filet z kostki to nic innego jak filet z ryby, tylko ściśnięty i skrojony… do kostki. Dziękuję, koniec wykładu.

W stosownym naczynku młotkujemy kolendrę, oba pieprze, odrobinę soli. Szalotki siekamy na drobną kostkę.

Robimy sosik – jogurt mieszamy z dwiema wywrotkami koperku, szczyptą czosnku niedźwiedziego i może odrobinką soli (jeśli wam kwaskowatość będzie przeszkadzać).

Pomidorki kroimy w ćwiartki, korniszony – wzdłuż, tak by mieć cienkie długie plastry.

Roszponkę trzeba naturalnie wypłukać.

Gdy nam się całkiem rozmrożą owe filety (kupuję bez glazury, więc wody zostaje niewiele), albo je siekamy nożem albo dziabiemy widelcem. Mieszamy następnie przyprawy, rybę i szalotki. Gdybyśmy się obawiali co do konsystencji – wbijamy jedno jajko, ładnie miąchamy i powinno być gotowe.

Na patelni rozgrzewamy olej ryżowy (albo inny o wysokiej temp. dymu i czystości, np. arachidowy). Porcje ryby formujemy w – na miarę możliwości – zgrabne kotleciki, obtaczamy w bułce i bach, na patelnię. Wystarczy kilka minut na ścięcie się ryby.

Gdy będzie gotowe, mamy już przyszykowane buły. Buła na zdjęciu, nawet nie wiem jak się nazywa, pochodzi z lokalnej piekarni i jest absolutnie zajedwabista. Ciemna, lekko miodowa, z pełnym ziarnem, świeżutka, mniam, no sam bym tak… no, może bym upiekł, ale to osobny czas i miejsce na takie zabawy.

Bułki możemy opiec, podsmażyć, ale mnie szczerze mówiąc było szkoda marnować takiej świeżej i tym samym przyjemnie lekkiej i chrupiącej.

Smarujemy więc obie strony sosem koperkowym, kładziemy roszponkę, na niej kotleciki, do tego korniszony, odrobinę pomidorka, zamykamy i trzeba szybko wtranżalać, bo zaczynają się nami interesować nasze koty. Smacznego!