Jest coś ironicznego w tym, że z reguły nie przepadam za podróżami (samym elementem podróżowania), ale gdy już jestem na miejscu rusza dynamo ciekawości. Tak samo zawsze mam lekkie reise fieber i stracha, gdy całkiem sam jadę w miejsce, w którym nie byłem, a potem okazuje się, że najfajniejsze chwile to te, które realizuję tylko na moich zasadach, bez obciążenia innych ludzi. A skoro kiedyś pisałem o Rzymie, nie mógłbym i teraz nie opisać tych kilku chwil w mieście, którego nie ma (bo jest Lądek-Zdrój).

I tak było z Londynem, w którym akurat miałem kilka godzin wolnego czasu. Londyn, jak każdy turysta wie, to Big Ben, Trafalgar, słit focie na moście i tego typu sprawy. Ale podejrzewam, że przynajmniej części moich czytelników nie dziwi słowo „Speedy’s”, które pojawia się już w tytule. Kto jednak nie wie o co chodzi, już tłumaczę. „Speedy’s” to rodzinna kawiarenka, która mieści się w Camden, konkretnie na ulicy North Gower, przy numerze 187. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie jedna drobna rzecz. Tak naprawdę to North Gower Street 187 wcale nie jest North Gower Street 187, a Baker Street 221B. Tam bowiem kręci się sceny i scenki z serialu BBC „Sherlock”. Zaraz sobie w tagi wpiszę „Benedict Cumberbatch” i mój blog dostanie miliony skierowań muahaha*. Ale o ile na co dzień Baker Street 221B jest zwykłym 187, o tyle kawiarenka nad którą mieszka Sherlock, czyli „Speedy’s” to zupełnie prawdziwe miejsce, w którym każdego ranka okoliczny John, Ben i Steve idą na herbatę i coś do żarcia.

Jeśli wydaje wam się (całkiem słusznie zresztą), że „Speedy’s” to taki element Mekki fanów Sherlocka, to jest to prawda i nie jest to prawda. Wiele miejsc rozpopularyzowanych przez jakiś film czy serial (w obecnych czasach głównie serial… ;)) dostaje świra i bardzo szybko z urokliwej atrakcji zamienia się w maszynkę do pieniędzy i przymilanie się turystom. Nie tutaj, tutaj każda molekuła, z której zbudowane jest „Speedy’s” mówi spokojnie znanym wszystkim pluralis maiestatis: we are not amused.

Około dziesiątej rano, wtaczam się tam, niewyspany (od trzech dni ze cztery godziny w sumie…) i zamulony. Wygląd i konfekcja mogą być określone jako „Rambo 40 kg później”. Miejsce jest maleńkie, ale w sposób podobnie urokliwy jak „Mały Belgrad”. W środku tzw. lokalsi, gdzie średnia wieku to 45 lat. Przy stoliczku przy oknie trzech Anglików (aż dwóch z wąsem, jeden wąs pożółknięty). Jeden peroruje o jakiejś marnej ustawie, drugi raz po raz rechocze z tego, co wyczytał w porannej gazecie, trzeci słucha o ustawie i paćka resztką tostu w jajku sadzonym; najwyraźniej nie może zdobyć się na wytarcie talerza.

Za nimi czarnoskóra para w średnim wieku, znacznie cichsza, studiuje kartkę. Przy ścianie ktoś młody wtapia się w tło i fotografie z planu filmowego. Zerkam tępawo za kontuar z kawą, czy jest tam wolny stolik i tak, podbiega przemiły pan, jest, tylko czy mogę tu tablicę jeszcze ogarnąć, bo muszę ogarnąć, jasne że możesz ogarnąć, ja przycupnę obok. Stolik za mną natychmiast zapełnia się drogowcami w obowiązkowym rynsztunku – drelichy, koszule w kratę, żółtawe wąsiska, spracowane łapska, wielkie brzuchy.

Zamawiam full english (kiedyś o nim pisałem) plus Earl Grey z mlekiem, w sumie od doby prawie nic nie jadłem. Ze stoliczka pod oknem dobiega znów rechot tzw. Steve’a. Tzw. John zdobył się na wytarcie talerza tostem, ale chyba jeszcze zamówi kawę, Chryste Panie, bo do czego tu się spieszyć. Tzw. Ben skończył o ustawie i wdaje się w rozmowę z tzw. Johnem. Czarnoskóra para, podobnie jak ja, dostaje tosty, a zaraz potem śniadanie. Udziela mi się ogólny nastrój „not amused”, bo mimo że jestem potwornie głodny, na szybkiego pożeram tylko fasolkę. Certolę się dłużej z jajkami sadzonymi, bo są naprawdę cudowne, bez zwęglonych brzegów, miękkie, sprężyste i krwawią na żółto gdy je przekroić. Boczek to poezja, pokryty tylko błyszczykiem wytopionego tłuszczu, nie chrupki jak skwary z burgerów, ale po lekkim podsmażeniu sprężysty, staje na zębie i nadal jest pysznym kawałkiem mięcha, a nie zwęglonymi zwłokami. Do tego sparzony pomidor i kiełbaska. Szczerze mówiąc tylko kiełbaska jest rozczarowaniem, bo nie ma zbyt wiele smaku i zajeżdża trocinami. To wspomnienie tartaku szybko mija –  takie już bywają angielskie kiełbaski, co poradzisz, świata nie zmienisz. Gorący Earl Grey z mlekiem przelewa się przez gardło, a w człowieku się robi coraz cieplej i cieplej. Cichy gwar (tzw. Steve już nie rechocze, teraz wszyscy trzej wzdychają nad kiepską kondycją rządu i tych wszystkich rzeczy naokoło), stukot talerzy w kuchni, kelnerka raz po raz biegająca z zamówieniami w końcu przysiada przy mnie i wypisuje na tablicy, wcześniej przewracając oczyma, w nadziei że zrozumiem, rany boskie, rano, chcę już dania wypisać, a tu non stop tyra i tyra. Rozumiem.

 

Jeśli jesteście fanami wiadomego serialu – zajrzyjcie tam. Jeśli nie – zajrzyjcie tym bardziej**. Bardzo przyjemne miejsce, z dala od turystów, płaskich wnętrz i zdehumanizowanego przemiału ludzi i jajek sadzonych. Może nawet – jak ja – gdy tam wejdziecie, będzie pochmurnie i ponuro, a gdy z pełnym brzuchem (i lżejsi o pięć funtów z groszami) wyjdziecie na zewnątrz, przywita was słońce i relatywnie ciepły wietrzyk.

 

Chillout na ławeczce na Gordon Square. Akurat studentek brak.

Z pełnym brzuchem i wytłumaczywszy jakiemuś Azjacie, gdzie iść na uniwersytet (nie miałem pojęcia, ale okazało się że miałem), lezę sobie w kierunku British Museum tak, by – niczym górski slalomista – zaliczać jak bramki kolejne skwery. W ogóle – w Londynie, jak i w wielu cywilizowanych miejscach można palić na ulicy bez strachu, że jakiś nadgorliwy lampas będzie nam burczał za uchem, że komuś coś, że to, że tamto, albo że jak onegdaj w Krakowie – trzeba być 15 m od przystanku, gdzie skryci w okolicznych krzakach czają się strażnicy miejscy, gdybyśmy przypadkiem wleźli na perymetr. Koloryzuję, ale żeby koloryzować, najpierw trzeba mieć prawdę… Prawda?

Zatrzymuję się na Gordon Square, bo po pierwsze mam widoki na ładne budynki, po drugie – na jeszcze ładniejsze studentki i po trzecie – dawno nie byłem w parku. Śniadanie układa się w brzuchu, zalewane colą (mimo wszystko, gdyby nie kofeina zmorzyłby mnie sen…). Ciepło, przyjemnie i nagle nie chce mi się całkiem ruszać dupy do British Museum, bo lekki wietrzyk, zielono, drzewa, w oddali przytłumiony szum samochodów mozolnie pokonujących okoliczne ulice. Ponieważ dostaję opeer (tak, Elu ;)), jednak – z ciężkim sercem – zbieram dupę i ruszam w stronę Great Russell Street.

Tu się wam do czegoś przyznam – nie kocham muzeów, nie robią na mnie zbyt wielkiego wrażenia artefakty wyrwane z ich teł, kontekstów i umieszczone w gablotkach, jak ten nieszczęsny Egipcjanin, którego zwłoki wraz z dobrodziejstwem inwentarza ogląda cały świat. Ale jest jedna rzecz, którą – jako wielbiciel mitologii w ogóle, a Mezoameryki w szczególności – chciałem zobaczyć. Nie wiem tylko, czy stary szachraj nie strzelił klątwą za zrobienie zdjęcia, bo lot powrotny upływał mi pod znakiem bandy pijanych Polaczków z Katowic, piwa, wrzasków i potwornego zaduchu.

 

Tak czy inaczej… Zdjęcie poniżej. Jest niby kiepskie, bo sala Azteków jest przyciemniona, a maska w gablocie wyłożonej czernią, ale chyba dzięki temu robi to – nawet na fotografii – piorunujące wrażenie, które określam jako „rzeczywistość z rąk wypada”. Nie chodzi o oczy czy zęby, czy jakikolwiek składnik tej maski, ale o coś znacznie bardziej ulotnego, coś co jest „czymś więcej” niźli tylko sumą turkusów, jakąś taką rzecz, którą niektórzy widzą w obrazach, inni w danej rzeźbie, a ja w starej rytualnej masce. Był też Xipe Totec i Quetzalcoatl, ale choć i oni wprawiają w drgania, to nic w porównaniu ze starym jaguarem. To mniej więcej to uczucie, jakiego człowiek doświadcza, kiedy we wrocławskim zoo widzi zaraz pod sobą, kilka metrów w dół, ogromnego krokodyla. Kiedy krokodyl łypie okiem na posadzone na barierce dziecko (przez niefrasobliwego tatusia) i otwiera zapraszająco pysk. Tak, wtedy dociera, czemu to boskie stworzenie, czemu Sobek, czemu kult. To ten moment.

Tezcatlipoca w turkusach

 

Poza tym samo BM jest ogromne, przeogromne i musiałbym tam siedzieć dwa dni, bo dwie godziny to jak kurs Tory w weekend. To takie deprymujące, kiedy się wchodzi do sali rzymskiej, zacierając ręce, a kiedy – i tak na szybko – obejrzy to i owo, okazuje się, że to pierwsza z wielu sala rzymska… Tak samo kiedy przepycha się między tymi wszechobecnymi, pieprzonymi Azjatami (i Azjatkami, aczkolwiek tu nad przymiotnikiem już bym się zastanawiał), żeby obejrzeć zbiory chińskiego jadeitu.

 

Ale na szczęście robi się to, po co się przyszło – ogląda się maskę, artefakty Johna Dee***, starożytne pisma, figurki Priapa (hehe), wreszcie, w przypływie głupawki/zmęczenia robi się „to inne” zdjęcie klęczącej Wenus.

 

Rzyć Wenus. To klucz do jej podglądania i tego, by nie rozszarpały nas psy. Gapisz się nie na twarz Bogini, a jej tyłek

 

Rozgrzany okultystycznymi i mitologicznymi sprawami zaglądam jeszcze do małego formatem a wielkiego zawartością sklepiku przy Museum Street, „Atlantis Bookshop”, czyli najstarszego okultystycznego sklepu w Londynie i po tej stronie Drogi Mlecznej. Jak wiadomo, Anglia to jedno z centralnych miejsc na naszej planecie, gdzie religie inne niż chrześcijańska, a ładnie zwane przedchrześcijańskimi nikogo specjalnie nie dziwią (jako ciekawostka – na wielu stronach, w tym dużych serwisów informacyjnych, gdy wybieramy sobie „belief” w profilu, możemy dać opcję „pagan – wiccan”, „pagan – other”). Przypominam też, że Korona ma bogatą „tradycję” tzw. witchcraft acts i ostatnie użycie takiego przepisu zastosowano w latach czterdziestych, oczywiście dwudziestego wieku.

 

Zaglądam do sklepu właściwie z ciekawości, bez myśli że coś kupię. Właścicielka, Geraldine Beskin, właśnie odkurza i na mój widok uśmiecha się szeroko. Och, cudownie że wpadasz, bo zaplanowałam na dzisiaj sprzątanie i marzyłam o tym, żeby się znalazła jakaś wymówka, by je przerwać… Następne pół godziny to przemiła rozmowa dukającego ze zmęczenia Chimka i uśmiechniętej (bo nie musi sprzątać ;)) właścicielki, która wygląda jak miła starsza pani i ma przemiły tembr, z takim belferskim szlifem, który zarazem każe stanąć niemal na baczność. No i – postawić stopę tam, gdzie onegdaj zbierała się śmietanka pewnej grupy ludzi zwyczajowo określana jako „occult”, a określenie to, bądźmy szczerzy, nie jest tym samym, co polski „okultyzm”, jak wiele innych słów ma dziwne konotacje… To jest coś.

Witryna „Atlantis Bookshop”.

Żeby już nie było tak tylko ordynarnie lajfstajlowo, na koniec krótki, sentencjonalny szlif. Mimo tego, że jestem wesołym i towarzyskim (naprawdę! :P) człowiekiem, i mimo strachów typowych dla nieogarniętego turysty, najlepiej szwenda mi się po jakimś miejscu samemu. Przerwy na papierosa wtedy kiedy chcę, miejsca które chcę, idę gdzie idę, siądę gdzie siądę, zachwyt zatrzymuję tylko dla siebie, wdaję się w gadki z przypadkowo spotkanymi starszymi ludźmi**** i niemalże jak solipsysta wszystko zamykam w szafce osobistego hipersubiektywnego mikroświata. O, i tym optymistycznym akcentem – do następnego.

*demoniczny śmiech + uniesione w górę dłonie (i oczywiście rozcapierzone palce)

**tak, to prawie cytat z wiadomo-czego 😉

***zrobiłem sobie tzw. samojebkę w jego czarnym zwierciadle, who’s gonna trump that?! 😛

****starsze pokolenie Londyńczyków jest przesympatyczne