Kolejny post, kolejna relacja. Jestem dziś trochę jako Hamlet z wiadomego tekstu wiadomego Barda, tylko przemarznięty. Mam te szkolne, licealne wręcz rozterki rodem z bryków wydawnictwa GREG, czy to spać, czy żyć, czy nie, czy przed śmiercią zwiewać. Na dzisiejszym spotkaniu okołokulinarnym były rzeczy świetne, były te „fajne zwyczajne” i były rzeczy, które mnie uwierały. Ale po kolei…

Dziś o 13:30 w Muzeum Pałacu Króla Jana III w Wilanowie (ufff…) odbył się panel dyskusyjny, a raczej seria czterech prelekcji dotyczących przynajmniej jedną krawędzią ruchu Slow Food. Spotkanie było organizowane przez Slow Food Warszawa, bilet wstępu 12 zł. Podaję cenę nie dlatego, że to jakaś szpilka, ale żartobliwie mogę powiedzieć, że za posłuchanie dwojga prelegentów oraz kapuśniak pana Macieja Nowickiego (ha!, zapamiętałem nazwisko, a to u mnie proste nie jest) można zapłacić dwa razy tyle.

Jako się rzekło, czwórka prelegentów: prof. J. Dumanowski, specjalista od kuchni staropolskiej i redaktor cyklu „Monumenta Poloniae Culinaria”, Hanna Szymanderska, którą najprościej można określić jako Pierwszą Kucharkę Rzeczpospolitej. Poważnie… Nie znam człowieka choć minimalnie zainteresowanego kulinariami i gastronomią, który nie znałby jej książek. Anna Juszkiewicz, antropolog, o ile się nie mylę, z UJ oraz Magdalena Kasprzyk-Chevriaux, która prowadzi bloga „Tasty Colours”.

Cała impreza odbywała się w dość dziwnym układzie i to jest rzecz, na którą chyba nie tylko ja – wnosząc po ilości osób, które odwracały głowy – zwróciłem uwagę. Otóż z szatni przechodziliśmy przez wydzielony na warsztaty dla dzieci fragment sali, a potem dopiero do części głównej, gdzie były książki. Tu można było się wymienić. Tak tak, mogliśmy przynieść jakąś swoją książkę i wymienić ją na inną. Nie przyniosłem żadnej, bo ja straszny chomik jestem. Było też kilka książek z Wydawnictwa Literackiego, małe stoisko Books for Cooks, zatem jeśli ktoś chciał się zaopatrzyć np. w komplet Julii Child, nowego Ramsaya (naturalnie po angielsku), czy ładne, albumowe wydania w twardych okładkach, była ku temu okazja. Było też mini-stoisko książek Muzeum, ale (niestety!) mam już wszystkie z serii, więc nawet pięknie uśmiechająca się pani z muzeum nie pomogła. Trzeba poczekać rok na kolejny tom „MPC”.

I w tej części były też krzesełka oraz główna część pogadanki. Problem w tym, że akustyka w oranżerii była iście, hoho, koncertowa. W efekcie wszyscy poza Hanną Szymanderską, która ma mocny i silny głos, mówili tak, że trzeba się było mocno skupić na odsłuchu, w czym zresztą wcale nie pomagały brojące za nami dzieci. No cóż, c’est la vie, nie ma co płakać, aczkolwiek umieszczanie w niemal tym samym miejscu przemawiających oraz dzieciaków to jest jednak pomysł dla mnie, staroświeckiego trochę człowieka, eee… niekoniecznie efektywny, aczkolwiek efektowny na pewno – dzięki biegającym tu i tam dzieciom.

Dwie pierwsze prelekcje – świetna sprawa. Jako pierwszy o kuchni staropolskiej i w ogóle kuchni w kontekście historii czy tradycji opowiadał prof. Dumanowski. Potem przyszła kolej na Hannę Szymanderską, która z kolei – jak sama co jakiś czas zaznaczała – mówiła nie na temat, ale nikomu, włączając w to piszącego te słowa, taki stan rzeczy nie przeszkadzał. Następnie głos zabrała Anna Juszkiewicz i szczerze mówiąc, w tym miejscu zacząłem nieco przysypiać, albo moje neurony lustrzane reagowały na kogoś innego, kto ziewał. Ja rozumiem, nauka nauka, to wszystko jest super. Ale jeśli czegoś mnie nauczył Polcon, na którym przez bitą godzinę gadałem non stop o żarciu w XVI wieku to właśnie tego, że ludzi trzeba podkręcać. Hanna Szymanderska gawędziarskim szlifem nie bierze jeńców. Prof. Dumanowski używa często słownictwa bardziej popularno-naukowego, bo przecież nie mówi do swoich studentów. Podczas tej trzeciej prelekcji poczułem się nieco jak na wykładzie i przypomniałem sobie, czemu tak rzadko chodzę na wykłady… Analiza książek kucharskich z XIX. i początków XX. wieku to świetna sprawa, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do staropolszczyzny, próg kompetencji jest znacznie mniejszy. Pani Juszkiewicz słusznie wspominała zresztą o kontekstowości książek – w wielu obecnie panujących nam metodach nie da się opisać jakiegoś zjawiska na podstawie jednego dzieła. Tak to już jest. Szkoda tylko, że kilka naprawdę ciekawych i interesujących informacji przepadało gdzieś w takim ciężkawym, naukowym stylu prowadzenia rozmowy.

Jako ostatnia wystąpiła Magdalena Kasprzyk-Chevriaux. Zdobyła od razu moją sympatię tym, że stwierdziła, że jest antyblogerką i się nie promuje. Opowiadała troszkę o tym, dlaczego prowadzi bloga po angielsku, o tym że warto promować kulturę jedzenia polskiego i za granicami naszego kraju (gdzie jest nieznana), czy o tym że pierogi ruskie nie są z Rosji (co wszyscy wiemy, prawda? ;>) i że to najbardziej wyświechtane danie polskie. Co do tego ostatniego – oczywiście, ale nic mnie bardziej nie cieszy, niż losowa Amerykanka na Facebooku, której podaję przepis na ciasto na pierogi mojej babci, bo rzeczona Amerykanka chce sama gotować, a nie kupować podsuszone „crap” z jakiegoś sklepu. Tak samo jak nic bardziej nie cieszy niż dawanie przepisu na chleb na miodzie i mleku bandzie ludzi z chata jakiejś internetowej gierki. Na koniec jednak pojawił się taki lekko gorzki, czy raczej ironiczny szlif tej prelekcji. Pani Kasprzyk-Chevriaux wspominała o tym, że blogosfera często używa słowa „tradycyjne” w zbyt szerokim kontekście i, no co tu dużo gadać, nadużywa tego słowa, by usprawiedliwić sobie jakiś wpis, zadać mu szyku albo po prostu dobrze bawić się z robotami Google’a. W kontekście tej „tradycyjności” przywoływanie bloga „Strawberries from Poland” nie w ramach sarkazmu jest dość dziwne. Autorka tego bloga, Anna Włodarczyk, robi zbiorcze vintage cooking oraz eksploruje świat przepisów starych, starszych i najstarszych (to cytat), jako źródła podając Disslową i Ćwierciakiewiczową. No hej, najstarsze przepisy to my znajdziemy w średniowieczu, a nie czasach Wokulskiego…

W kontekście kiepskich kompetencji blogerskich (a jakie są – wszyscy wiemy), coś takiego byłoby fajną szpilą, ale tu chyba pojawiło się niezamierzenie. To albo ja po prostu zbyt wiele czasu spędzam nad pierdołami z czasów Reja i nadmiernie przejmuję się tym, że mi tu o tradycji i „najstarszym” w XIX. wieku mówią.

Niemniej jednak jest to jakiś… dziegieć. Z jednej strony mamy prof. Dumanowskiego i Hannę Szymanderską; pierwszy popularyzuje w gładki popularno-naukowy sposób ogromną pracę, jaką wykonuje jego zespół z UMK (i nie tylko). Pani Szymanderska to encyklopedia wiedzy etnograficznej. Pięknie zresztą zripostowała pytanie dietetyczne i sakramentalnego „ogórka nie łączymy z pomidorem”, podając jako przykład sałatkę szopską i wiele innych sałatek, w których te dwa warzywa występują w parze. Ja dodam tylko jeszcze jedną rzecz (przecież wtedy nie mogłem się tak po prostu wydrzeć na całą salę). Krzyk o to, żeby pomidora i ogórka nie łączyć, bo ucieka witamina C jest moim zdaniem bezpodstawny. To nie jest XVII wiek, że mogliśmy zachorować na szkorbut. Dziennie przyjmujemy i tak spore dawki witaminy C, często wielokrotnie przekraczające dzienne spożycie. Hiperwitaminoza nam nie grozi ze względu na specyfikę tej witaminy, ale nie grozi nam też awitaminoza. Wit. C jest w wielu codziennych produktach naturalnie, a nawet jeśli zaszkodzi jej ogórek, jest to najczęściej suplementowana witamina w produktach spożywczych. Serio. Macie ochotę na szopską? Nie ma co sobie żałować.

W międzyczasie przez salę puszczono ankietę – z jakich źródeł częściej korzystamy. Gdy do mnie dotarła, po stronie książek były dwie pozycje, po stronie internetu – dziesięć. Ponieważ wynik był przewidywalny (Kwestia Smaku, Kotlet.tv, blablabla), celowo i złośliwie napisałem „książki regionalne, np. The Mississippi Cookbook”. Trochę kwaśno zrobiło się wtedy, kiedy jakaś pani odczytała wyniki – 20 do 12 na korzyść internetu (hurra?) i podała najpopularniejsze wyniki, czyli Kwestię Smaku, etc. etc. etc., a potem zapytała czy chcemy usłyszeć jakie książki? No kurczę, jak to miała być ankieta pod tezę „blogi i internet są fajne” to trzeba było podać adresy popularnych blogów i tyle. Nie wiem, jakoś mi to zaśmierdziało takim blogerskim bagienkiem, ale to może kwestia tego, że w polskiej blogosferze kulinarnej naprawdę dobre i ciekawe blogi można policzyć na palcach jednej ręki (pierwszy jaki mi się kojarzy to „jedzeniadorzeczy.pl”, a drugi – „trzyposilkidziennie.blogspot.com”). No ale co ja tam wiem, nie od dziś mam za wysokie wymagania.

Na koniec akcent zdecydowanie optymistyczny – kapuśniak. Zdjęcia nie zrobiłem, bo kapuśniak był w kubeczku. Cóż to był za kapuśniak – rybny! O ile ostatnio kwękałem trochę (i chyba nie tylko ja) na goryczkę w musztardzie cytrynowej, to kapuśniak cudny. Mocny, zawiesisty, z zionięciem imbirowym i delikatnymi filecikami. Mniam. Jeden kubek to za mało. Zjadłbym cały garnek.

I tyle – jestem zadowolony, bo m.in. nigdy wcześniej nie miałem możności posłuchać pani Szymanderskiej na żywo (i teraz wiem, co mogłem stracić). Trochę żałuję, że nie wziąłem większej ilości gotówki, żeby przepuścić ją na książki, ale po prelekcjach musiałem iść na zakupy (praca gospodyni nigdy się nie kończy…). A zatem po angielsku – tak tak, fajne, ale z lekką blogerską rezerwą.

A następnym razem będzie o gąszczach, które sprezentowałem Eli.