Tak, to nie pomyłka. Pijany też nie jestem. Od razu uprzedzam – tytuł jest troszkę kreatywnym potraktowaniem oryginalnego „Secrets of a Lazy French Cook”, bo potem można się zdziwić, czemu w przepisie na tartę Marie le Moel pisze bez pardonu o kupnym kruchym cieście. Nie w tym rzecz bowiem, żeby tartę zrobić, tylko jak ją zrobić, aby się nie narobić. Trochę bym dłużej pomarudził nad tym nieszczęsnym tytułem, ale byłoby to znęcanie się. Wystarczy rzec, że „lazy french cook” przerobiona na „kuchareczkę” brzmi nieco, jakby książka była adresowana do chichoczących idiotek, co to przypalą wodę w czajniku elektrycznym i robią wielkie oczy, kiedy przekonują się, że jajecznica z kiwi to nie jest najlepszy pomysł. Trochę mnie to gryzie w tyłek, ale nie mnie rozliczać tu pomysły tłumaczki.

Jak zapewne wiecie (zwłaszcza po kolejnych, acz rzadkich, odsłonach Literatki), jeśli idzie o książki dotykające kulinariów, znacznie wyżej nad kompendia i serie przepisów stawiam tzw. „slice of life”, czyli jakieś obyczajówki, z konkretną historyjką, w którą wplecione są w mniej czy bardziej wyraźny sposób różne przepisy. Przepisy znajdzie się wszędzie, człowieka – niekoniecznie. Takie było na przykład bardzo dobre „Słodkie życie w Paryżu” Lebovitza czy absolutnie fenomenalny zbiór esejów Villasa „American Taste”. No ale Villas to creme de la creme pisania o jedzeniu. Kto chce więcej, jest na Kuryerze trochę zapuszczony (jak wiele innych…) dział „Książki”, więc można sobie to i owo przejrzeć. Na jakim zatem miejscu w takim towarzystwie plasuje się Marie-Morgane Le Moel i dlaczego jest to raczej środek stawki? O tym – podobnie jak w książce – na końcu. Najpierw trochę słodzenia z lekką tylko nutą goryczki.

Otóż moi drodzy to jest właśnie typowy okruch życia, ten typ książki, po którym widać, że ktoś się budzi pewnego dnia i stwierdza, że jego czy jej życie jest na tyle interesujące, że trzeba o tym napisać. Ale napisać tak, żeby i zadowolić Lejeune’a (hehe), a i żeby przy okazji poprzykrywać trochę rzeczy, które mogłyby być niewygodne dla znajomych. Le Moel trochę balansuje na krawędzi takiego ni to autobiografizmu i emocjonalnego ekshibicjonizmu, ni to jednak pewnej fikcyjności czy, jak tam kto sobie chce, realizmu. Jej książka przepisy ma w zasadzie raczej wymówkowo – doskonale obyłaby się bez nich, choć akurat rozumiem, czemu tam są. W innym przypadku tytuł byłby bez sensu. „Sekrety francuskiej kuchareczki” reklamowana jest zresztą jako opowiastka o tym, jak to bohaterka trafia do Australii i tam wiedzie przedziwny żywot Francuzki dziwiącej się światu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że Australia pojawia się… jakoś w dwóch trzecich książki. Prawie połowa tej, powiedzmy, fabularyzowanej autobiografii, dzieje się we Francji i skonstruowana jest jak powieść sprzed dwustu lat. Brakuje tylko tego, by zaczęła się takim sakramentalnym „Urodziłam się dnia tego to a tego, matka moja…” i tak dalej.

Nie zrozumcie mnie źle, to mi się akurat najbardziej podoba. Le Moel swoje dzieciństwo oraz dorastanie opisuje z werwą i pazurem. Czyta się to świetnie, człowiek myśli, że o cholera, jedno popołudnie i bank rozbity, można się wziąć za coś następnego. Le Moel sporo czasu poświęca różnym fragmentom jej wczesnego i późnego dzieciństwa, ba, tak samo okresu studiowania czy jakichś perypetii związanych z pracą. Wszystko to jest strasznie ciekawe, dopóki nie trafimy do Australii. I fakt, że to dwie trzecie książki, jakoś w tym pomaga, bo od rozpoczęcia tego, hehe, „okresu australijskiego” jakby uszło życie z naszej bohaterki. Snuje się między jednym facetem a drugim, ni to mimowolnie, ni to świadomie rekonstruując jakieś dość tandetne romansidła w postaci nieporadnego miksu tzw. „harlekinów” i niby to drapieżnych książeczek o tym, żeby coś tam zjeść, następnie się – excusez le mot – wyzwolić, a wreszcie przeżyć oświecenie z jakimś wygimnastykowanym joginem na indyjskim zadupiu. Wszystko pięknie, ale ta dysproporcja i stylu i w ogóle zacięcia bardzo uderza w kontekście przezabawnie napisanych pierwszych rozdziałów książki.

I to jest w zasadzie taki trochę przykry akord na koniec. Wbrew tytułowi książka nie jest aż tak głupiutka, jak sugeruje tytuł. Dlaczego „aż tak”? Bo skłamałbym, gdybym powiedział, że autorka nie stosuje pewnych autoironicznych taktyk o subtelności pierwszowojennej artylerii. A jednak przez dwie trzecie idzie się przez „Sekrety…” jak przez ciepłe masełko. Niestety, kiedy Le Moel zaczyna opisywać swoje rozliczne romanse, nagle z całkiem sprawnie opisywanej przeszłości robi się lekka sztampa i nuda. Nie spodziewałem się, że ten cały „land down under” jak to śpiewali kolesie z Men at Work, może być opisany tak bezpłciowo. Może Le Moel po prostu nie potrafi jakoś złapać wydarzeń jej bliskich czasowo, a dobrze radzi sobie z mitologizowaniem dzieciństwa? A może to taki sprytny zabieg, żeby pokazać, że instancję nadawczą ta Australia tak uwiera, że to przenosi się na warstwę i treściową i stylistyczną (ok, gruby dowcip)?

Nie wiem, to ona pisze, nie ja. Ja tu tylko gotuję. Na pocieszenie macie tę fajną piosenkę, co ją sobie ostatnio przypomniałem