Hoho, wozi się Chimek, wozi, jakby był jakimś krezusem, utracjuszem. Ale prawda jest taka, że od czasu do czasu trzeba, zwłaszcza gdy idzie się w doborowym towarzystwie, a dzień jest tak parszywy, że nic tylko „się obwiesić” na rurze od kibla. Jedyne co może uratować człowieka, to dwa sagany sangrii i masa tapas.

Mojo Picón to hiszpańska knajpka, która jest w dwóch warszawskich zakątkach – na Poznańskiej i na Szpitalnej. My poszliśmy do tego drugiego, bo tu zawierzałem na słowo specjalistkom. Podczas obżerania się tapas (przerywanego okazjonalnym papieroskiem), uradziliśmy zresztą, że zimą wybierzemy się do Barcelony. Byle odłożyć kasę, a potem pojechać, znaleźć jakąś zapadłą taperię i siedzieć tam od rana do nocy.

Zamówiliśmy, jako wypada, każdy po dwie porcje różnych tapas i dzbanek sangrii za trzy dychy. Potem dołączył do niego drugi, bo to bardzo dobra sangria była. Tapas wahają się cenowo od ok. piętnastu do dwudziestu paru złotych za porcję, przy czym od razu dodam, żeby nie bać się cyferek, bo ilościowo te tapas wyglądają prawie jak normalne dania. Jak idziecie w dwie osoby, ponoć szef Pedro twierdzi, że wystarczą trzy tapas… Nie podam wam cen, bo byłem zbyt zajęty obżeraniem się, poza tym nie jestem recenzentem z Yelpa czy innym tam restauracyjnym blogerem. Ja lubię zeżreć w fajnym miejscu i to było dobre żarcie i fajne miejsce. W tle mieliśmy jakieś przyjęcie weselne, na którym nawet znalazł się jakiś przemiły człowiek (pozdrawiam!), który – o zgrozo – rozpoznał mnie z Filmwebu, co jest dla mnie zawsze lekkim, krępującym wtf. 😉

Ale co do żarcia – my zamówiliśmy byczy ogon, kurczaka po kanaryjsku, obowiązkowe chorizo w winie, patatas bravas, pimientos de padron i boquerones en vinagre. Trudne nazwy, wiem, ale te trzy ostatnie to kolejno: zimiory, papryczki i sardele. Porcje są, co tu dużo mówić, ogromne. Og-rom-ne. Kurczak miał w pakiecie kilka przesmażonych ziemniaków, mojo rojo i sałatkę, tak samo z tym dodatkiem było chorizo. Byczy ogon spoczywał z kolei dostojnie na ziemniaczano-piklowym (?) placku przesiąkniętym czymś pysznym i nawet nie chciało mi się zastanawiać, co to było (hint: tłuszcz ;)). Ale po kolei.

Zacznę od rozczarowań, bo wiecie – per aspera ad astra i tak dalej. Szczerze mówiąc najmniej z tego wszystkiego za serce chwyciło mnie… mięso. Daleko mi do obruszania się na mięsełe, ale kurczak, wyjmując pyszną panierkę, nie był jakoś szczególnie spektakularny. Ot, kurczak. No po prostu kurczak… Byczy ogon potraktowałem jako ciekawostkę – trochę twardawą i lekko łykowatą ciekawostkę, smaczną, ale znacznie bardziej wszedł mi ten niby-placek spod niego, który ustawicznie podżerałem. Za to boquerones en vinagre, czyli świeże [!] sardele z vinegretem – cudo. Ja nie jestem szczególnie rybny człek, paradoksalnie, bo bardziej niż rybska wciągam owoce morza, ale te sardele, coś cudownego. Delikatne, w ogóle nie walą rybskiem, lekko kwaskowy, wiadomo, finisz. Przydałoby się do tego przy okazji jakieś piwko (nie zamawiałem, a mogłem, cholera!), chociaż i ta nasza sangria też dobrze szła.

Właśnie – w ramach interludium: dobra sangria to taka jak z Owidiusza. Wino z owockami i sokiem, stosownie rozcieńczone wodą. Coraz bardziej skłaniam się ostatnio ku klasykom i picie wina (nie kocham za specjalnie tego trunku) uznaję właśnie po rozcieńczeniu. Ani bania wtedy nie boli, ani człowiek nie ma sensacji, wypije trzy razy tyle i cały czas jest na takim lekko szumiącym, sympatycznym rauszu zamiast mruczeć coś pod nosem.

No ale ale – przejdźmy do absolutnego tąpnięcia rzeczywistości. Pimientos de padron czyli hiszpańskie zielone papryczki, które są po prostu przesmażone w oliwie i posypane płatkami soli morskiej. Mniamu – idealnie mięsiste, z lekkim goryczkowym posmakiem, znikały z michy, jakby to nam za to płacili a nie na odwrót. Patatas bravas to niby nic nadzwyczajnego, bo to ziemniaki z ostrym sosem, ale smakowały idealnie.

No i na koniec zostawiłem coś jeszcze. Chorizo w winie. Bo wiecie – jest mięso i jest np. boczek. Boczek to nie mięso, to anielskie pióra. Chorizo więc, jako kiełbasa sama w sobie, to przemieleni aniołowie, serafini, cherubini, trony, wszystko schowane w jelitku i z dodatkiem wędzonej papryki. Jako tapas w wersji najbardziej klasycznej: podgotowane w czerwonym winie (i z dodatkiem pomidorów). Chryste Panie, Madre de Dios, nawet teraz prawie się popłakałem ze szczęścia na samo wspomnienie. Idealne, mięciutkie, rozpływające się w ustach w lekko słodkawym gęstym sosie winnym z przebijającymi zeń nutkami cebulowymi i pomidorowymi. Jedna micha to za mało, ze smutkiem patrzyliśmy jak kolejne plasterki znikają i zostaje winny sos, o który trochę się spieraliśmy i każdy chomikował ziemniaki do wycierania. A potem gdy został jeden kawałek i wszyscy się krępowaliśmy, powiedziałem zdaje się, że to musi być jak w starym, żydowskim szmoncesie. Otóż Srul Potasz i Icek Żółtko poszli byli do baru i zamówili dwa kotlety. Niestety, jeden kotlet był większy, a drugi mniejszy. Srul wbił natychmiast widelec w większy kotlet i przeniósł na swój talerzyk. Icek na to:

– Aj, aj, aj!

Srul zdziwiony pyta zatem Icka:

– No czemu to… Powiedz: co ty byś zrobił na moim miejscu?

– Wziąłbym mniejszy.

– No to o co ci chodzi…

Serio, nawet jak nie macie kasy, idźcie do Mojo Picón nawet i na samo chorizo w winie, zrozumiecie co to niebo.