Pierwszy akapit piszę, jak widzicie, Comic Sansem, żeby nam wszystkim było kolorowo, komiksowo i wesoło. Bo to w sumie smutny post. Wybrałem się z kolegą na żarcie „gdzieś blisko uniwerku, chcę burgera”. Przypomniało mi się, że kulinarna koleżanka Aleksandra wspominała kiedyś o „22 Nowy Świat” jako o całkiem znośnej knajpce. A zatem na początku te fajne rzeczy.

 

Co jest fajnego w bistro z burgerami „22 Nowy świat”? Wystrój i ogólny klimat. To knajpka, która jest miksem typowo warszawskiej cegiełki (ale nie nazbyt lemingo-hipsterskiej) i amerykańskiego baru. Mają – co dość niecodzienne i dla niektórych niepokojące – dość szeroko rozstrzeloną kartę. Poza burgerami serwowane są lunche, chili con carne, kanapki wszelakie (także „w biegu”, czyli zwykłe buły z różnymi rzeczami) i zupy. Plusem niewątpliwym jest całkiem niezłe, czeskie piwo z kija plus dobry wybór piw butelkowych. Największą zaletą – jeśli można tak powiedzieć – jest zaś pani, która stoi za barem. Wiecie jak to jest z obsługą. To jak zachowuje się obsługa powinno zależeć od miejsca. Jak jesteśmy w lokalu, w którym ledwie trzasną drzwi, a zaczyna zawodzić kwartet smyczkowy i właściwie już jesteśmy chudsi o stówkę, mimo że jeszcze nie nakryto do stołu, wiadomo, że kelner to ma (ma? ;)) być chodząca transparencja, która coś doradzi, zniknie, a potem zajmujemy się sobą. Są zgoła inne lokale, klasa jak to mówię, ekonomiczna – czyli de facto większość restauracji w Polsce. No i są bistra czy mleczne bary gdzie kultura jedzenia jest też zupełnie inna.

 

„22 Nowy Świat” to, jako się rzekło, bistro z różnymi daniami. Ale burger to jest taki test. Burger to żarcie typowo w stylu „easy to learn, hard to master”. A zatem wzięliśmy burgery. Ale zanim rozpoczniemy akapity przykre, najważniejsza zaleta „22 Nowy Świat”. Otóż, jako się rzekło – bistro, i to bistro w amerykańskim stylu. I nie mam na myśli kilku wysokich stolików i okazjonalnych kanap. Mam na myśli panią za ladą. Pani za ladą jako żywo wpisuje się w poczet stereotypowo ujmowanych kelnerek i ogarniaczy w amerykańskich knajpkach i kawiarniach. Pani za ladą jest niesamowicie sympatyczna i nie jest to sardoniczny grymas „SMAKOWAŁO?!”, tylko takie organiczne albo dobrze odgrywane zadowolenie z rzeczywistości. Niestety, w takie miejsca nie przychodzi się dla miłych pan za ladą (aczkolwiek można), ale po to żeby zjeść. I wtedy już tak wesoło nie jest.

 

Serio. Burger. Ja wiem, wszystko można zrobić tak sobie, można ponoć nawet zjarać wodę w czajniku elektrycznym. I rozumiem, że lokalizacja (test na inteligencję) wymaga morderczej marży, bo przychodzą turyści albo lemingi czy tam inni hipsterzy. I rozumiem, że są inne dania, że może kuchnia miała zły dzień, że zimno było.  I być może chili con carne, kanapki czy zupki są wyborne i cudowne. „22” jednakże na honorowym miejscu stawia burgery, bo o tym świadczy ich fanpage i wielka tablica z listą burgerów, a to oznacza, że ponury facet w kuchni na pewno te burgery smażyć potrafi.

 

To, że się mnie nikt nie pyta (ok, w Barnie pytali, ale może miałem szczęście?) jak wysmażone chciałbym mięso, jeszcze zrozumiem. O takie rzeczy pytają zagramanico i tam to rzecz zupełnie normalna. W Polsce nie ma ani tradycji steków (chyba, że jako internetowych żartów) ani nie ma tradycji smażenia takiego mięsa (mimo że przecież istnieje taka potrawa jak befsztyk i jest jej najbliżej do dań, w których poziom wysmażenia jest dla wielu ludzi istotny). Taki lajf. I rozumiem, że nie zawsze, a wręcz prawie nigdy nie będę miał nad Wisłą takiego medium (bliżej rare), jakie lubię. Jakoś to przeżyję. Gorzej, że mięso owo w „22” wyglądało tak, że Anthony Bourdain powiedziałby coś w stylu „co to za pieprzony skwarek?!”. Oczywiście mięso na burgery prawdopodobnie jest po prostu gorszej jakości i ludzie dla bezpieczeństwa je przesmażają. Ale wtedy rozbijamy się o kwestię ceny burgera, a ten w „22 Nowy Świat” tani nie jest. No ale cóż – widocznie kucharz tamże wychodzi z założenia, że nawet jeśli mięso jest martwe, to trzeba je jeszcze skremować, bo a nuż zacznie składać jaja (o Chryste, to mi wyszła metafora…). Są miejsca w których na pewno nie pyta się o to jakie ma być mięso w burgerze – te miejca to bary dworcowe, ale tam też nie pyta się i nie odpowiada na pytania ile lat ma kapusta, czemu w mięsie jest blaszka z napisem „ATOS” i ile trzeba będzie brać potem stoperanu. Norma. Ale to zupełnie inny kaliber niż – było nie było – bistro z aspiracjami.

 

Ale przecież nie zawsze jest kawior. Menu burgerowe jest całkiem spore i w typowym nowomodnym klimacie nazw mniej czy bardziej trafnych. Z racji zamieszkania i inklinacji wybrałem oczywiście „Intelygenta z Ochoty” (sos tysiąca wysp, jalapeno, konserwowe warzywka). I tu mała niespodzianka. Mój burger plus frytki to 24 zeta. Ok, ja osobiście od lat nie przepadam za coleslaw i nie odpowiada mi jej smak, ale pierwszy raz spotkałem się z tym, żeby tejże surówki nie było. Tak samo zresztą sosów… Trochę dziwnie, ale na potwierdzenie obrazek poglądowy.

 

No cóż, nie ukrywam, że jestem potwornie zawiedziony. Oczywiście to była mała próba, bo żarłem tylko burgera, gdy miałem okienko pomiędzy wykładami na uniwerku. Być może reszta potraw jest przepyszna, creme de la creme warszawskich gastronomii i to, że tam jeszcze nie ma dzikich tłumów to czysty przypadek. Nie wiem. Ale jeśli chcecie zjeść dobrego burgera, w pięknym mieście stołecznym (i okolicy Centrum) jest kilka innych miejsc, w których nie przepłacicie tak potwornie, a i samo jedzenie będzie o wiele lepsze.