Od jakiegoś czasu chodzi za mną kilka rzeczy o brytyjskiej i/lub amerykańskiej proweniencji. Doughnuty, zupy z kukurydzą i kurczakiem, no i – naleśniki. Ciąglę się zbieram i zbieram i zebrać nie mogę, ale w końcu pada ostatni bastion lenistwa chimkowego. Oto szkockie naleśniki wedle przepisu Gordona Ramsaya, który najpierw je robi, a potem podsumowuje idealnym punchline’em: No wonder Americans are so fucking fat.

Te naleśniki, czyli po ichniemu – pancakes – niektórzy nasi rodzimi blogerzy, dziennikarze i ludzie piszący przekładają jako „pankejki”. Jak wiecie, jestem… no, może nie leseferystą, ale na pewno daleko mi do puryzmu i stawania na straży Polszczyzny Jedynej a Poprawnej. Ale kuźwa. Pankejki? Serio? SERIO?! To ja już wolę parafrazę – „amerykańskie”/”szkockie” niż tak tępą, prymitywną i obrzyliwie w uchu moim brzmiącą kalkę. Pankejki.

No Chryste Panie. Wróć – Frejo i Odynie.

Pankejki…

(*próbuje wymazać to z głowy*)

A wracając do Gordona Ramsaya, jak wiecie autorytetem dla mnie wielkim on jest (za karę inwersja, cholerni pankejkowcy, gdziekolwiek się kryjecie! :P). Znalazłem jego przepis na właśnie SZKOCKIE NALEŚNIKI, z dodatkiem bananów w rumie i karmelu oraz żywym ogniu. Wiecie, że często cytowałem wam Ramsaya, Bourdaina czy ciskałem inne cytaty, które zestawiają jedzenie i seks. To oczywiście absolutna prawdziwa prawda, a te naleśniki to najlepszy przykład. Same w sobie oczywiście nie mają mocnego smaku, ale lekko mączne banany, których tępa słodycz podbita jest przez karmel i przyszlifowana rumem? O biada, anieli trąbią, orgazm kubków smakowych. 😉 Naleśniki tego typu to potrawa śniadaniowa – spora dawka słodkości, którą natychmiast należy spalić. I nie trzeba specjalnie się przykładać do tego, by rano wracać do łóżka… 😛 Można równie dobrze owe naleśniki potraktować jako podwieczorek czy deser… i też nie trzeba nikogo zachęcać do spalania tych kalorii.

 

Jakieś wskazówki na początek?
Tak. Naleśniki robię tak jak tortille i np. lecsó – na pamięć i z zawiązanymi oczyma, ale jeśli ktoś nie gotuje codziennie, kilka punktów na szybko:
– jeśli nie macie pary w łapie (do łyżki) albo jesteście leniwi (do trzepaczki), zmiksujcie ciasto
– pamiętajcie, że musi być gęstsze niż na klasyczne naleśniki, czyli nieco wolniej „zlewać się” z łyżki/chochelki
– nie lejcie oleju czy tam innego smalcu, bo potem będzie trzeba odsączać; nalejcie odrobinę oleju, a potem rozsmarujcie go po dnie patelni
– nie dawajcie za dużo ciasta na raz bo i tak nieco wam się rozleje; lepiej smażyć mniejsze niż wyrzucać rozwalone duże
– nie róbcie zbyt wielu naleśników na raz, bo się wam skleją i tyle będzie z orgazmu kubków smakowych

 

Do dzieła!

Czego nam trzeba?
na naleśniki:
ok. 150 g mąki pszennej
proszek do pieczenia – 1 pełna łyżeczka
jajka – 3 szt.
maślanka – 120 ml
szczypta soli

na dodatki:
banany – 2 szt. niewielkie lub jedna duża
cukier biały – ok. 50 g
masło – ok. 30 g (taki prostokącik odkrojony z kostki, wiecie ;))
rum – mocne lunięcie, czyli ok. 20 ml

I jedziemy:

Mąkę przesiewamy albo przesypujemy do miski „na Parkinsona”. Wybaczcie dowcip, ale jak nie macie sitka to tak to się robi, trzęsącą się ręką. Do tego dodajemy łyżeczkę proszku do pieczenia, mieszamy, potem solimy i robimy w środku wgłębienie.

 

Rozbijamy jajka, wlewamy we wgłębienie wraz z ok. 3/4 przygotowanej maślanki. I teraz albo vintage style miąchamy aż nie będzie ŻADNYCH grudek albo – jak jesteśmy leniwi – miksujemy.

Patelnię nacieramy smalcem albo – w tym przypadku lepiej – olejem. Ja używam z pestek winogron. Daje radę, ma wysoką temperaturę dymienia i nieszczególnie charakterystyczny smak. Smażymy do skończenia ciasta. Maksymalnie półtorej minuty z jednej strony – bach!, przewracamy i ok. 30-60 sekund z drugiej. Aby złote były. Gdy je przewrócicie, powinny ładnie puchnąć i rosnąć. Trzeba uważać, bo na zwykłej patelni mocniej przysmaży się środek, a odstające ku górze brzegi – niekoniecznie. Pamiętajcie by nie zjarać waszych pank… naleśników. 😉

Pamiętajcie też, że te naleśniki za długo nie poleżą, bo będą nieco opadąć. Lepiej więc robić nasze pyszności ad hoc.

 

Ok, teraz sos.
Sypiemy cukier na suchą patelnię teflonową i niech się robi karmel. W tym czasie kroimy banany – raczej wzdłuż, żeby się nie ciapciały potem. Zresztą, takie ścięte wzdłuż/na ukos ładniej wyglądają. Gdy karmel będzie już brązowiał, dorzucamy masło, mieszamy energicznie i zaraz potem wrzucamy banany. Smażymy chwilę z jednej strony, potrząsając lekko patelnią, by oblazły sosem karmelowym, a potem przewracamy na drugą stronę. Można podrzucić, można „ręcznie”, np. widelcem, jeśli jest ich niewiele.

 

NOW FOR THE FUN PART!

Szykujemy sobie rum. Teoretycznie flambirowanie powinniśmy zrobić tak, że przechylimy patelnię z wlanym alkoholem i dzięki temu buchnie ogień. Niestety, ja mam taką kuchenkę, że to niemożliwe. A więc trzeba sobie pomóc. Wlewamy więc rum na patelnię i zaraz potem przykłamy łapkę z odpaloną zapalniczką. JEBUT! Ognie piekielne biją na jakiś metr w górę, śmiejemy się demonicznie i śpiewamy „Cat people” Davida Bowie, żeby
a) deglasować patelnię z karmelu
b) równomiernie zjarać co jest do zjarania (łącznie z jakimiś okolicznymi duszyczkami)
Gdy ogień zgaśnie, gasimy i pod bananami.
Układamy nasze naleśniki w kopczyk, polewamy sosem, nakładamy banany i gotowe.