(tak, obrazek poglądowy to okładka nowego wydania – z jednego prostego powodu; stare pożyczyłem, a na internecie okładki nie ma… ;))

Otóż zanim Chimek założył Kuchnię Cyniczną, ba – zanim założył pierwszego (na krótko, bo go blox wnerwił) blogaska o żarciu, zaczynając publicznie przygodę z żarciem, jedną z pierwszych książek Chimka była cudowna mała formatowo, a ogromna merytorycznie rzecz, czyli „Nobel dla papryki” Tadeusza Olszańskiego. Książkę ową wydało w latach 80-tych wydawnictwo Watra. „Nobel…” nie jest zresztą jedyną fascynującą lekturą tego wydawcy – jest to bowiem cała seria, choćby o Bułgarii, Portugalii i tak dalej (pojawią się, spokojnie ;)). I gdy Chimek nieopierzonym będąc (teraz w piórka obrósł, ale takie amatorskie, także ten, bez przesady) przeczytał ową paprykową epopeję, popadł w zachwyt, zaczął zaraz kombinować z madziarskimi sprawami i tak oto do dziś węgierskie potrawy uważa za – no bądźmy szczerzy – najlepsze jakie można jeść.

 

Z „Nobla dla papryki” pochodzi też pewne znamienne zdanie, które pojawia się w kontekście gotowania. Otóż jak się popularnie przyjmuje kuchnia to jest miejsce dla bab. Tu nie tylko literatura walczy ze stereotypami, ale i zwykła, wszeteczna rzeczywistość – kuchnia i gotowanie to jest miejsce dla chłopa (choć oczywiście nie ma tu żadnego wartościowania, w przeciwieństwie do sądu nr 1).

 

Na Węgrzech, jak w jednej z anegdotek opowiada Olszański, wręcz to mus. I tak też znajomy się do niego (Olszańskiego, nie musu naturalnie) zwracał – „Ludwiku, do rondla!”. Strasznie mi się to wtedy spodobało i tak gdzieś tam w odmętach internetu powstał dość żenujący dziś blożek, który po pewnym czasie przekształcił się w znaną wam już od prawie dwóch lat KC.

 

Z przyczyn oczywistych dla mnie będę pisał o starym wydaniu „Nobla…”, bo takie mam. Wiem, że pojawiło się nowe, ale jakoś nie wpadło mi w ręce – jak ktoś ma ochotę zrobić mi przyjemność, to urodziny mam 9. września*. 😛

 

Polecam gorąco stare wydanie, niezależnie od tego czy czytaliście, bądź zamierzacie kupić nowe (które jest w księgarniach – stare tylko w antykwariatach za grosze). Przede wszystkim dlatego, że posiada pewien swoisty czar peerelowskich książek o kulinariach. Podobnie jak inne pozycje Watry, czy i nieco wcześniejszy etap polskiej powojennej literatury użytkowej, za pomocą „Nobla…” pokazuje się czytelnikowi inny, piękny (choć jeszcze troszkę komunistyczny ;)) świat. Olszański, jako że zjechał Węgry wzdłuż i wszerz, zasypuje nas cudownymi anegdotami dotyczącymi i samego Budapesztu i tego, kto robi lepsze halaszle, i gdzie się łowi lepsze ryby, i dlaczego wojna trwa(ła) między Cisą a Dunajem, wreszcie – dlaczego wstrętna nowoczesna kuchnia wypiera podstawę węgierskich potraw czyli smalec i słoninkę na rzecz obrzydliwej oliwy z oliwek. Coś cudownego, do dziś zresztą – przyznaję – jeśli robię madziarskie żarełko, trzymam się starych zasad które opisuje Olszański – smalczyk, boczuś, słonina (najlepiej paprykowana). Żadne oliwy, masła czy oleje roślinne nie zastąpią tego smaku, zwłaszcza, że sporo rzeczy w kuchni węgierskiej to tzw. jednogary. Znamienne jest zresztą powiedzonko, że węgierska gospodyni (i gospodarz ;)) bierze z półki paprykę, a potem zastanawia się co by tu do niej dodać.

 

A jeśli jesteśmy przy papryce – i o niej mamy ogromną, skomasowaną w postaci anegdotek i krótkich porad ilość tekstu. Rodzaje, pikanteria, słodkość, gdzie te papryki, które do czego, no słowem – wszystko co chcecie wiedzieć o papryce, ale boicie się o to zapytać.

Poza przepisami, które spokojnie można zrobić w domu, Olszański podaje też zamienniki (w nowym wydaniu ponoć ich nie ma – wiadomo, to już nie te czasy) niektórych trudno dostępnych składników oraz ogólne porady, które składają się na biblię robienia węgierskiego żarcia. Zanim jednak nawet pojawią się liczne anegdotki z XIX i XX wieku, dostajemy całkiem niezły rys historyczny Węgier, sposób kształtowania się tej – mimo wszystko unikalnej na skalę europejską – kuchni, sposoby przyprawiania, wędrówki kolejnych potraw i tak dalej. Nieoceniona kopalnia wiedzy dla każdego amatora kulinariów.

 

A co z przepisami? Znajdziemy tu i masę rybnych spraw (łącznie z całymi opowieściami jak się filetuje rybsony, jak gotuje wywary na halaszle i tak dalej), i tonę jednogarnkowych kotłów, i desery, wśród których najjaśniejszą gwiazdą jest oczywiście Tort Dobosza (albo płonące naleśniki ;)). Szczerze mówiąc do dziś, gdy zaglądam do tej węgierskiej książeczki, ciągle znajduję coś nowego, a samo czytanie o robieniu pikantnej zupy rybnej, czy choćby paprykarzu sprawia, że ślinię się jak pies. Na pewno książka nie podejdzie każdemu, tak jak nie każdemu podchodzi węgierska kuchnia. Ze względów, powiedzmy, literackich – warto. Olszański pisze lekko, skocznie, barwnie i pod tym urzekającym bezpretensjonalnym stylem przemyca naprawdę dużo praktycznej wiedzy i samej historii Węgier. Amatorzy madziarskich spraw też powinni sięgnąć po „Nobla…”, bo zawsze miło poszerzać wiedzę. A ci, którzy zjedli już swoją porcję lecsó, paprykarzu i nieprzyzwoicie słodkich deserów? Tym bardziej. Czytanie o tym samym pełni wszak przynajmniej dwie pozytywne funkcje – przypominamy sobie niektóre rzeczy, a przy okazji możemy się zachwycić ciekawym spojrzeniem na – było nie było – te same sprawy. Tylko ludzie miałkiego umysłu powiedzą, że nie warto czytać książek o tym samym. W domu mam przynajmniej pięć tzw. „kuchni węgierskich” i w każdej znajduję coś ciekawego, choć król – i nobel 😉 – jest tylko jeden.

*tak tak, urodziłem się w tym samym dniu co Lew Tołstoj i Armand Jean Richelieu znany popularnie jako „ten kardynał”, ba – w roku dziewiątym właśnie we wrześniu rzymskie legiony dostały bęcki w Lesie Teutoburskim, które pieszczotliwie zwie się czasem „Masakrą w Lesie Teutoburskim”