To obiecany kiedyś tekst z cyklu „czy książka o żarciu może spowodować lekkiego dołka”. Otóż może, i jest to właśnie „Moje życie we Francji”. I lekkie szczurze smutki* wywołuje nie tym, że jest kiepska, ale tym, że jest tak dobra i finiszuje mocnym strzałem w pysk.

 

Aby nie było nieporozumień, to nie jest książka Julii Child, a przynajmniej nie do końca. To książka (o) Julii Child – została napisana, kiedy autorka zbliżała się powoli do linii mety w domu spokojnej starości, mając lat około dziewięćdziesiąt (sic!). Dlaczego (o) skoro mówi się o tej książce jak o autobiografii? Ano dlatego, że „Miss Szild” (tak ją tytułował pewien francuski kucharz) była już w mocno podeszłym wieku i „Moje życie we Francji” kompilowała wraz z Alexem Prud’homme’em. Niech was to jednak nie zwiedzie – pan Prud’homme nie robił tu za tzw. ghost writera (w polskim słowniku znajdziecie synonim – „murzyn” ;)), a osobę która pomagała kompilować książkę ze wspomnień, listów, dykteryjek serwowanych przez Julię Child.

 

Wypadałoby zapytać – czy wiemy kto to jest Julia Child, ale to tak jak pytać o Mikołaja Reja (albo większość nazwisk filozoficznych). Wszyscy znają, nikt nie czytał. 😉 Przede wszystkim dla takich osób przeznaczone jest „Moje życie we Francji”. Niewiele tam przepisów (a wręcz prawie w ogóle), za to cała masa historyjek, anegdot, zwykłego życia w obcym kraju (a właściwie krajach, bo nie tylko Francja wchodzi tu w grę), no i niespodziewanej drogi do sławy. Gdyby jednak ktoś nadal nie kojarzył nazwiska, Julia Child jest dla współczesnej kuchni „domowej” tym, kim dla kuchni francuskiej był Escoffier.

Ta potężna kobieta (sama kpi z tego wielokrotnie) wprowadziła na amerykańskie stoły kuchnię francuską w takiej postaci, by zrozumieli ją nawet totalni laicy. Jej (i jej dwóch przyjaciółek, o czym w książce mówi się szeroko) „Mastering the art of French Cooking” , to kompendium które zawojowało nie tylko USA, ale i cały świat i prawdopodobnie stało się drogą do wielkiej sławy takich postaci jak choćby Jamie Olivier.

 

Książka jest napisana zadziwiająco dobrze, wręcz nieprzyzwoicie dobrze. To nie tylko literatura użytkowa (jaką jest większość książek kulinarnych/o kulinariach), ale naprawdę porządna literatura jako taka. Styl przy tym jest tak gładki i klarowny, że nie sposób nie przegapić kilku przystanków tramwajowych (jak wiecie, książki pod bloga czytam głównie w komunikacji miejskiej). Kryje się też w tym pewna pułapka, to znaczy – pułapka pogody ducha. I zaraz zrozumiecie, czemu książka „robi szczurze smutki”. Otóż z „Mojego życia we Francji” wyziera mocno sam charakter Julii Child. Wielkiej baby z czasem niewyparzonym językiem, konkretnej, a przy tym naturalnie wesołej.

 

Jest taka linia, niezauważalna przez wiele osób, pomiędzy afirmacją a pogodą ducha.  Afirmację wyczuwam z odległości kilku kilometrów i potwornie działa mi na nerwy, bo afirmacja zawsze podszyta jest nerwowym, lekko obłąkańczym chichotem; takim, jakby to wszystko się miało zaraz rozpieprzyć w drobny mak, ale musimy „stay positive”. Afirmacja w gruncie rzeczy jest oszukiwaniem świata i samego siebie. Pogoda ducha to gładkie poruszanie się z prądem rzeki. Mam taką koleżankę na studiach, ona jest destylatem pogody ducha, takiej całkowicie naturalnej, że aż człowiek czasami zazdrości. Przypuszczam, że gdyby deszcz meteorów zwalił się jej na łeb, powiedziałaby „ach, bywa”, a potem ruszyła dalej robić swoje rzeczy. I taka jest też, tak się prezentuje, Julia Child. Jak coś tam się spierniczy po drodze, trzeba dom sprzedać, z kraju pojechać, no pomarudzimy moment, ale potem – „eh, fin!”, i trzeba iść dalej.

 

Takie podejście i czytanie o nim i o tych wszystkich cudnie sarkastycznych wstawkach „Miss Szild” naprawdę dobrze robi na głowę. Do tego ogrom historii i w sumie pięknego życia – obraz naprawdę ciekawego, spójnego i trwałego małżeństwa z Paulem Childem, z którym początkowo podróżowała po świecie jako urzędnik dyplomatyczny (tak jak i on), wreszcie – różnych przyjaciół, głównie z Francji, włącznie z dwoma jej wieloletnimi koleżankami, Simone Beck i Louisette Bertholle, z którymi zresztą napisała owo „Mastering the art of French Cooking”.

 

Ale dlaczego smutki? Jakby to powiedzieć… Narracja i styl jest iście diaboliczny. Przez 80% książki czytamy o – nazwijmy to tak ładnie – przygodach Julii Child we Francji, w USA, jej przeprawach z wydawcami, z cyzelowaniem każdego przepisu, z różnymi trudami jakie przechodziła jej przyjaźń z Simone i Louisette, czy o wielu innych sprawach. I to wszystko podane jest w takim lekko sarkastycznym, lekkim sosie, tak, że nawet przy okazji jakiegoś znoju uśmiechamy się – wydawałoby się – razem z autorką. A potem znikąd pojawia się seria końcowych akordów. Paul Child całe życie pełen werwy, po różnych dziwnych chorobach, kilku wylewach, zostaje sparaliżowany i nie mieszka już ze swoją żoną. Wkrótce zresztą umiera. Umiera także i Simone. Przychodzi ten moment, kiedy przyjaciele opuszczają po kolei ten świat. Julia już na skraju życia kompiluje ową ostatnią książkę, wciąż w pełni świadoma, z umysłem ostrym jak brzytwa. Nie dożywa jednak jej wydania. Umiera na dwa dni przed swoimi 92. urodzinami z powodu niewydolności nerek. „Moje życie we Francji” ukazuje się dwa lata później.

 

Jest taki stary już film Marka Koterskiego, z czasów kiedy Koterski robił dobre filmy, a w mediach – na szczęście – nie było widać jego syna. To „Nic śmiesznego”, gdzie w wydarzenia niejednokrotnie dramatyczne wplecione są tzw. „comedy relief”, tak że sala rży ze śmiechu, a nastolatki powtarzają te co bardziej wulgarne cytaty. I choć film otwiera się sceną z głównym bohaterem w kostnicy, i przez cały film jest niby zabawnie, ostatnie słowa Adasia to „No i co? Żarty się skończyły”.

No więc tak to jest.

*szczurze smutki (jak wiadomo oryginał to „psie smutki”) to moje osobiste powiedzonko z czasów, kiedy w domu pałętały się trzy wspaniałe szczury. Za każdym razem jak mnie albo im było źle, otwierałem klatkę, łaziły sobie po mnie, iskały, ja je drapałem po brzuszkach i wszystkim robiło się lepiej. Ratoterapia działa cuda.