O, zobaczcie! Jaka fajna ta Kuchnia Cyniczna! Zaraz będzie o żarciu, ale nie o książce kucharskiej! Co wy na to? Ha! Przy okazji… Mam nadzieję, że w potencjalnych komentarzach unikniemy dość niskiego stylu pod tytułem „to komuch, więc jego literatura jest do dupy”. Albo coś w tym stylu. Kto chce sprawdzić koniecznie kim był Newerly (ocaleniec z obozów zresztą, gdzie w literaturze obozowej dowiedziałem się o nim po raz pierwszy), niech sobie zarzuci jakąś notę encyklopedyczną. A kto ze względu na poglądy autora poważnie traktuje argumenty ideowe, proszony jest o wyrzucenie do śmieci Dostojewskiego (antypolski), Heideggera (kibicował NSDAP), Szymborskiej (słynny wiersz o Leninie), Herberta (bo kumplował się z Macierewiczem) i tak dalej.

 

„Wzgórze błękitnego snu” to książka o Bronisławie Najdarowskim, zesłanym za zamach na Cara na Syberię. Spora powieść obyczajowa, trochę momentów przygodowych i piękny rys oderwanego od wielkiej cywilizacji społeczeństwa sybiraków, którego głównym zamierzeniem w życiu jest gładkie wejście w symbiozę z tajgą i ciężkimi warunkami. Powieść ogólnie bardzo rzecz biorąc ciekawa, z gładkim, dobrym stylem w stylu dawnych lat, ale czemu pojawia się na blogu o żarciu?

 

No to patrzcie.

 

Podszedł kelner i stanął w pozycji wyczekującej.

– Na pierwsze solanoczka rybnaja – bez namysłu zamówił Bronisław.

– Mamy tylko uchę i szczi.

– To z uchy bardzo łatwo zrobić solanoczku.

– Pójdę zapytać kucharza, czy się da.

– Da się, da… Jak macie bulion jerszowy.

Kelner odszedł z szacunkiem – smakosz, zna się na kuchni. Bronisław uśmiechnął się – nie znał solanoczki rybnoj, nigdy jej nie jadł.

(…)

A solanoczku rybnuju – mówił, i to nieraz – ja ci sam ugotuję.(…)Najpierw będę gotował w lnianym worku jerszy. Tymczasem pokroję drobniutko cebulę i zmaceruję ją z masłem i tomatem. Zapachnie rybą. Gdy zrobi się z jerszy mocny bulion, wtenczas woreczek wyjmę i do czystego wrzącego bulionu wrzucę moją masę z cebuli, masła i tomatu. Następnie pokroję solone obrane ogórki i też wrzucę. Teraz, mój drogi, na dno rondla będę kładł sparzone kawałki jesiotra, może dodam jeszcze chrząstki, nie wiem, ale na pewno zaprawię przysmakami, kaparami, oliwkami, zaleję to wszystko solanką, pogotuję z kwadrans i podam w głębokim talerzu z cytryna, a ty mi powiesz: ‚Nigdy w życiu czegoś podobnego nie jadłem!’

 

Jak się trafia na tak smakowity akapit na początku powieści to aż się człowiekowi i czytać chce dalej, i samemu taką solanoczku rybnuju zrobić. „Wzgórze błękitnego snu” ma zresztą o wiele więcej takich wtrętów prosto z kuchni, i aby było ciekawiej – ze względu na miejsce akcji, zatoniecie wręcz we wszelakich pielmieni, żurawinie i pysznych dodatkach rodem z kuchni syberyjskiej.

 

Niewiele dalej spotkamy coś takiego…

 

Potem piło się herbatę cegiełkową: kirpicznyj czaj, w prikusku z cukrem, do tego naleśniki z masłem, pierożki lub szaniegi, okrągłe placki z brzegu zawijane, tak że widziało się nadzienie – jagody, marchew albo kartofle.

O jedenastej był obiad z trzech dań: zupa-polewka albo kapuśniak na mięsie, szczi, albo z ryby, ucha, albo zupa szczawiowa, tylko do rosołu kładli nie siekane, całe liście. Bywał niekiedy twaróg ze śmietaną, rzodkiew tarta, ogórki solone, gruzdzie, czeremsza solona i świeża, czyli dziki czosnek. W święta pierogi z mięsem lub rybą, z kapustą, z grzybami i jajkami. Na trzecie kisiel, legumina na oleju, konfitury lub coś z przetworów. Lubiano przetwory i konfitury z malin, poziomek, czeremchy, borówek, porzeczki syberyjskiej, porzeczki czarnej, czerwonej, gołubiny, kostianki, kniażenicy. Mąka z czeremchy, której jagody suszono i mielono, potem parzono z dodatkiem miodu, służyła im jako dodatek do herbaty lub nadzienie. Lubili też mors z żurawiny i sok brzozowy.

 

I może wystarczy, już na pewno łapiecie o co chodzi. Książka jest pełna takich smakowitych opisów – nie powinno to dziwić, wszak powieść obyczajowa (czy, powiedzmy, społeczno-obyczajowa, ale nie do tego stopnia co pozytywistyczne kolosy) gdzieś w tle powinna mieć takie zaplecze dni codziennych, powszednich czynności, a z tych jak wiadomo przyjemne są dwie – pierwsza to jedzenie, drugą dopiszcie sobie sami. A ileż tam jest całych pasaży o pierożkach, o pielmieni, o serze i mleku, o mięsie suszonym!

 

„Wzgórze błękitnego snu” warto przeczytać z wielu powodów. To dobra literatura, ciekawy rys społeczeństwa żyjącego na Syberii, ale jeśli lubicie bawić się w kuchennych detektywów, którzy inspiracje czerpać będą nie tylko z albumowych taśmówek do nabycia w dowolnym markecie czy księgarni – to właśnie coś dla was. Nic nie zastąpi radości ze znalezienia kilku przepisów i rysu całej kuchni (w ramach kultury) w książce, którą po prostu czytacie, bo jazda tramwajem wymaga pewnego oderwania od spoglądania na szare i ziemiste twarze pasażerów warszawskiego ZTM. Mówi się czasem o tym jak to żarcie było pewnym leitmotivem, każdy kojarzy choćby magdalenki, ale zaprawdę, zaprawdę powiadam wam – nie ma nic fajniejszego niż znaleźć skarbnicę fajnych myśli kuchennych w miejscu, w którym się tego najmniej spodziewamy.

 

Newerlego kupicie zresztą teraz za grosze, antykwariaty zawalone są różnymi ciekawymi książkami, których teraz prawie nikt nie czyta. Parę złotych – a ile radości.