Jest dziś [wpis pomyślany dwa tygodnie temu…] wyjątkowo zimno, więc chowam do kieszeni moje niemięsne ambicje. Grunt to słuchać własnych flaków – gdy jest ciepło, mój organizm z mięsa akceptuje tylko krewetki albo jakieś takie inne morskie badziewia. A gdy nagle bierze chłód, mózg automatycznie przechodzi w tryb zimy i, jakbym był w ciąży, nagle mam potworną ochotę na jakieś typowo polskie mięcho. No dobrze, może, skoro mam słoik podkiszonych buraków, mielone?

Na oknem wiatr targa ledwie obrosłymi w liście drzewami; po niebie gdzieś tam, gdzie z reguły smętnie pod wieczór zwisa czerwieniejące od miasta słońce, pędzą teraz ciężkie, wkurwione chmury. Nie pada, ale wygląda to tak, jakby pogoda nagle się zacięła, jakby w matce naturze pękł jakiś trybik, bo od dwóch godzin jest ten moment, kiedy ktoś podbija kontrast i nasycenie w Photoshopie, wszystko jest bardzo zielone, jednocześnie ciemno i jasno, ten specyficzny, ozonowy kosmos, który jest przed burzą. Tak. Mielone.

Babcia stoi przy kuchni i patrzy w kotlety, jakby czytała z nich jakąś przyszłość. Pomiędzy oknami kołacze się nerwowo kilka much. Bury kot leży na ciepłych kaflach zapiecka, spod przymrużonych powiek obserwuje jak na skwierczą na smalcu kotlety. Babcia odwraca się na moment od kota, wciąż czujna, uśmiecha i mówi, a co ty tak dziecko siedzisz i nic nie robisz, idź się pobaw na podwórko. Ale jakoś mi się nie chce, nie mam – wtedy jeszcze tego nie wiem – takich klasycznych, rodzinnych doświadczeń z gotowaniem, chyba że w środku niczego, gdzie właśnie jestem. Uśmiech babci ma w sobie coś sennego, jak lipcowe popołudnie, kiedy człowiek po prostu siada na ławeczce, pod wielkim kasztanem i patrzy jak rdza odrywa się z furtki i frunie sobie gdzieś tam na wietrze w pola.

Babcia mówi, że nie ma co się nastawiać, bo je drugi raz będziemy smażyć. Po co babciu, pytam babci, a ona jakimś takim babcinym „ho ho ho” odpowiada, że no tak trzeba i w ogóle. Babcia to pokolenie tych osób, które nie zadają zbyt wielu pytań, tylko, w miarę pogodzone, jakoś układają się ze światem. Minie od tego momentu dwadzieścia lat, a ja wciąż nie będę tego potrafił. I wiele lat później, gdy babcia będzie już w innym domu, a środek niczego zostanie tylko w mojej poezji i pamięci naprawdę niewielu osób, zagaję do babci, przybywszy do domu raz na te pół roku, że wyobraź sobie babciu, amerykańscy naukowcy odkryli, czemu trzeba wyrabiać ciasto drożdżowe. Opowiem jej o łańcuchach glutenowych i babcia, choć ma sześć klas podstawówki, roześmieje się tylko, bo ona to wiedziała bez doktoratów. Gdzieś w tej prawdzie, co nie potrzebuje analiz i tłumaczenia, w tym przyjmowaniu niektórych rzeczy w świecie takimi, jakimi są, babcia, wiejska katoliczka, wygląda jak zmęczony i powykręcany reumatyzmem Budda.

Kotlety następnego dnia babcia odsmaża, ale już na maśle. To są zwykłe mielone – bierze się mięso wieprzowe, z karczku czy czegoś takiego, mieli ze dwa razy, dodaje posiekaną drobno cebulę, wbija jajko albo dwa, zależy czy na całą rodzinę tego mięsa, a potem w dłoni zwiniętej w łódkę robi wrzeciona, obtacza w bułce tartej i smaży z obu stron. Koniecznie na smalcu, a następnego dnia albo po prostu jak wystygną i się ustoją, odsmaża się je na maśle, którym potem – razem z farfoclami z kotletów – polewa się ziemniaki i stawia obok obtłuczony, fajansowy kubek z wielkimi płatami kwaśnego mleka.

Ciemnieje. Natura wciąż ma czkawkę, tylko nie da się już ustawić takiego poziomu jasności. Niebo wciąż zachmurzone, mieszkanie dudni od przeciągu, jacyś ludzie kilka pięter niżej wieją, jak im się wydaje, przed nadchodzącym deszczem. Wyjmuję z lodówki kotlety, zaczynam je odgrzewać na maśle. W garnku obok właśnie ugotowały się ziemniaki, jedyna rzecz, którą w zasadzie zmieniam, bo moja rodzina gotowała ziemniaki po polsku. Ot, byle utłuc i do widzenia. Jednak takie to jedno, a gdy wrzucić do nich, jeszcze ciepłych, kilka skrawków masła i podlać mlekiem albo śmietaną, a potem ubić na puch, doprawić pieprzem i gałką, to jest zupełnie inna rozmowa.

Babci już nie było, kiedy uparłem się, że jak już przyjeżdżam raz na te obowiązkowe pół roku, to niech rodzice nie kwękają, ja im zrobię cały obiad jak zwykle, ale potem nie że mama w kuchni, ojciec z łbem w telewizorze, a ja przed laptopem, tylko stracimy bez sensu i nieproduktywnie tę godzinę na to, że podam im to, zjemy i chociaż trochę porozmawiamy, bo przecież prawie nigdy tego nie robiliśmy. Tylko musi być po mojemu. Robiłem im wtedy polędwiczki w jasnym, musztardowo-pieczarkowym sosie, pieczone ziemniaczane kulki i surówkę z kiszonej kapusty. Następnym razem pokazałem im, jak powinny wyglądać prawdziwe zimiory do mielonego, czyli puree. Mama była zachwycona.

Kładę kotlet na talerz, obok dwie łyżki ziemniaków, łyżką robię wgłębienie na tłuszcz, na koniec buraki. Stawiam przy oknie, robię obowiązkową serię fotek, z których jedna poleci na instagrama, wracam do pokoju, jem. W domu pusto, przeciąg dudni między kuchnią a pokojem, koty śpią.