Czyli moje krótkie refleksje na temat Jutuba i różnorakich filmików kulinarnych, które na tymże jutubie czasem oglądam. Dlaczego w ogóle jutub? Przyznam, że w tym przypadku jako medium telewizja jest znacznie lepsza niż papier. A internetowa forma telewizji jest jeszcze lepsza niż telewizja tradycyjna głównie ze względu na możliwości tzw. interfejsu, czyli komunikacji z użytkownikiem. Jak sobie ktoś włączy kuchnięcośtam czy innego Makłowicza w telewizorni, no to przykro mi – musi liczyć na dobrą pamięć zarówno jeśli idzie o liczbę składników i gramaturę, jak też i kolejność czynności, czyli w zasadzie to, co odróżnia dobre odtworzenie przepisu od złego odtworzenia przepisu [przypomnijcie mi, żebym kiedyś napisał o przepisie teoretycznoliteracko! ;)].

Wyższość Jutuba nad po pierwsze telewizją, a po drugie książkami kucharskimi jest taka, że tu każdy może opublikować filmik i jeśli zależy mi na opinii tzw. nativów, to wolę przejrzeć katalogi jutubowe, niż sięgać do jakichś oficjalnych, zestandardyzowanych książek czy programów. Oczywiście są wyjątki, takie jak np. programy Julii Child, którą absolutnie kocham. Myślę w ogóle, że za każdym razem, kiedy człowiek czuje że życie jest do dupy, że w zasadzie nie chce się już tu istnieć, że po co to wszystko (mam to codziennie), polecam wtedy filmik o tym, jak Julia Child, wielka baba, chichocząc i gadając na poły do siebie robi omlet.

Jeśli ktoś nie ogarnia jej imidżu, od razu wyjaśniam: Julia Child to jedna z najlepszych kucharek XX wieku, osoba, która praktycznie zaszczepiła francuskie ideały na amerykańskiej glebie. Jako osobowość telewizyjna wygrywała jednak nie kompetencjami, a naturalnością, gadaniem do siebie, tym, że przez pięć minut coś sobie mamrocze i się chichra, zanim zacznie robić ten omlet, a czasem jej też coś przy okazji nie wyjdzie i to kolejna okazja do żartów. Julia Child podnosi więc na duchu nie dlatego, że ktoś może czuć się fajniejszy, tylko dlatego, że przypomina taką mateczkę, chodzące ciepło i lekką niezdarność, której efektem i tak są pyszne rzeczy.

Julia Child była też prawdopodobnie szpiegiem, tak że tego, szacunku trochę.

Ale wróćmy do tru madafaka programów z jutuba. Otóż jest to przedziwny świat (polecam frazę „cooking with dog”, klasyk tzw. strefy Kwasu), w którym prawie każdy może coś wrzucić, próbować coś tam wymamrotać po angielsku (albo to olać! …a napisy dołożyć tylko przy dobrym nastroju) i podzielić się ze światem jakimś rodzinnym przepisem.

Bardzo pomógł mi właśnie jutub w robieniu różnych „azjatyckich”, czyli tak naprawdę koreańskich lub chińskich rzeczy. Oczywiście jest sporo osób, które z Azją wspólne mają tylko rysy, zaś od dwóch pokoleń mieszkają tylko w USA, ale zdarzają się też ludzie, którzy – widać – dopiero pojawili się w świecie jutubowym. Tu moim faworytem stała się jakaś chińska babinka, która pokazywała jak robić kung pao/gong bao i do dziś stosuję jej przepis (w tym trik z rękawiczką). Takich cudnych kawałków jest masa, celowo nie podaję źródeł, bo odkrywanie zakamarków jutuba to rzecz, którą najlepiej robić bez mapy i wskazówek.

Strasznie lubię też hiszpańskie bądź hiszpańskojęzyczne programy kulinarne. Oni się, powiem wprost, w tańcu nie pierdolą i mówią po swojemu. Czasem są napisy. Ale nie szkodzi mi to, że ja ni w ząb hiszpańskiego i okolic (wyłączywszy takie wyrażenia jak zaoceaniczne „pendejo” albo bliższe „hijo de puta”), z reguły są w tych programach panie w średnim wieku, które mają chrypkę. Myślę, że świat już wystarczająco długo żył w stereotypie kulturowym, że francuski to jest jakiś tam język miłości blablabla i ja postuluję zmianę: to hiszpański z chrypką powinien być synonimem zmysłowości lingwistycznej.

Na koniec tego krótkiego wpisu (ale muszę coś, bo inaczej blog przepadnie!) może dodam, że kompletnie nie interesują mnie wulgarne pierdoklety (proszę docenić tzw. rekurencję) pokroju Food Emperora czy inne kanały, które służą do tego, by chrumkać z zadowoleniem, bo ktoś publicznie powiedział „dupa”. No ale ja szukam kuchni w kulturze i kultury w kuchni, a nie programów silących się na komediowe (bo na pewno nie satyryczne).

Do (oby szybkiego…) następnego!