Poniższy wpis to niejako recykling. W Paryżu byłem ostatnio ponad kwartał temu, jak nie więcej i zbierałem się, zbierałem do napisania czegokolwiek o jedzeniu tamże, ale w końcu nic z tego nie wyszło, blog popadł w niełaskę Kosmosu, ale że w nowym roku wyciągnąłem siebie i KC z kłopotów, pomyślałem przy okazji, że można by wreszcie skreślić kilka zdań o wyjątkowo dekadenckim wyjeździe do Paryża. Wyjazd zresztą był, jak to się ładnie mówi, służbowy, ale poza tym, że był służbowy, skrzętnie notowałem wszystko co żarłem i gdzie żarłem, bo a nuż kiedyś o tym skrobnę. No i proszę! Ale do rzeczy…

 

Za każdym razem, gdy ruszałem do Paryża… Nie nie, moment, to trzeba powiedzieć z odpowiednim nastawieniem: Za każdym hazem gdy huszaem do Pahyża… o, właśnie… to z reguły samo miasto oglądałem z taksówki, potem hotelowego okna, potem jakiejś knajpy, a potem znowu taksówki – tyle, że w drodze na lotnisko. Tym razem było inaczej, aczkolwiek byłem nieco, przyznaję, spękany, bo jechałem sam. Francuski oczywiście ogarniam („fhancuzgi oszywiśe ogahniam!” – koniecznie z akcentem oksytonicznym), ale szczerze mówiąc wolę coś tam sobie przeczytać, czy odcyfrowywać rękopisy sprzed dwustu lat niż spytać kogoś na ulicy o godzinę, a nie daj Boże – wdać się w pogawędkę z kelnerem na temat jedzenia. O paryskich kelnerach i ich legendarnym już buraczeniu krążą wśród turystów legendy tyleż krwawe, co mroczne. Chciałbym napisać, że jest to obrzydliwy stereotyp i tak naprawdę jest inaczej, ale moje doświadczenia to jedno, a to że pewien zagraniczny kolega dostał w okolicach Notre-Dame opierdol, że za długo stoi z kubkiem kawy w kawiarni – inna sprawa.

 

Ale zacznijmy od początku. Byłem a Paris dzień wcześniej niż miało się odbywać to, po com tam pojechał, więc teoretycznie miałem cały dzień dla siebie. Tu muszę się z czegoś wytłumaczyć. Mam taką wewnętrzną tragedię grecką – zawsze pękam się, jak gdzieś mam jechać sam, no bo wiadomo, że w grupie raźniej ogarnąć pewne rzeczy i tak dalej. A potem jadę sam i zawsze mam fantastyczne wspomnienia, bo nikt mnie nie odciąga od tego, co chcę robić, a chcę np. włóczyć się na cmentarzu Montparnasse przez dwie godziny, a przez kolejną siedzieć w kawiarni i patrzeć się na ulicę. Rozumiecie – niby ekstra, a tu intro i tak w koło Macieju, mózg się zdecydować nie może. I zawsze jestem spękany i nawet dukam to „puh ale mąpahnas”, a pan się uśmiecha i odpowiada, a potem dorzuca, że ja mogę „spik inglisz” (z oksytonicznym!) jak tylko chcę. No więc wtedy się lekko luzuję, kupuję ramkę „galłazów” i, wysiadłszy z pociągu, idę na luzacki spacer w kierunku kwaterunku.

 

Kloszard za granicą: Smoking la Gauloise, goin… I’m chazy mothehfuckeh, am I not?!

Pierwsze co zrobiłem, jeszcze przed wyjazdem, to ogarnąłem sobie tzw. kwerendę – gdzie się zatrzymuję, co jest w pobliżu (piechotą), co trochę dalej, gdzie jakieś fajne miejsca (nie, nie wieża, tę już widziałem) i tak dalej. Co zabawne, wszystkie poradniki sugerowały, że praktycznie wszędzie w Paryżu można zarobić w baniak! Cudnie, zupełnie jak u nas! Kolejka z CDG (lotnisko) to zresztą bardzo dobry eksperyment socjologiczny, ale o tym wspomnę już na końcu.

 

W każdym razie okazało się, że w okolicy jest cmentarz Montparnasse, na co zatarłem rączki, bo to oznaczało, że będę miał kulturowo-literacki grobing w jedynym słusznym, czyli jesiennym anturażu. I w sumie całkiem ładny ten cmentarz, tylko okazało się, że stosunkowo mały – przelazłem go w dwie godziny wzdłuż i wszerz; aczkolwiek przyznaję, że nie znalazłem wszystkich grobów, które chciałem znaleźć, konkretnie zaś nie udało mi się zrobić słit foci Rolandowi Toporowi i Emilowi Cioranowi. Sami rozumiecie. No ale na bezToporzu i Sartre i Baudelaire ryba. Poniżej zresztą zdjęcie z ulubionym filozofem licealistów. Jak człowiek kończy liceum albo inaczej: jak ma już więcej niż 23 lata, to mu jakoś ta miłość i uwielbienie dla Sartre’a nieco blednie, blaknie i porasta niekoniecznie szlachetną patyną, a raczej syndromem legendy.

 

Ulubiony filozof licealistów

Tak w ogóle, to pamiętam dobrze, że w Paryżu było wtedy dziwnie, bo raz bardzo chłodno, a potem znowuż ciepło, więc łaziłem albo z kurtką przewieszoną przez ramię, albo okutany w tąż, albo znowuż wyletniony… i to w ciągu godziny. Dziwne sprawy. W końcu zgłodniałem na tyle, że postanowiłem coś zjeść. I tu jest mały problem, bo w dzielnicy XIV i okolicach (poradniki: biała, średnio zamożna klasa średnia – pierwszy przymiotnik to klucz w końcowej refleksji) tanio nie jest. Ale owszem, urokliwie już tak – całe uliczki naleśnikarni, żarcia wschodniego, kawiarenek, piekarenek i tak dalej. No i tak krążyłem jak sęp po tych uliczkach, a kelnerzy stojący przed restauracjami łowili turystów czy przechodniów. Jeden tylko captain się uśmiechał, więc udałem że nie widzę, poszedłem dalej, a potem wróciłem, westchnąłem i wdaliśmy się w krótką gadkę na temat tego, co bym zjadł. Rzuciłem dla bezpieczeństwa po wymianie uprzejmości po francusku, że mój francuski to „the the mal”, na co captain odrzucił (a wyglądał jak ten Anglik z „Allo allo”, ten co mówił „Dziń Dybry”, wąsik taki sam, normalnie!), że „oh, my english is not vehy well!” (oksytonicznie!). Ale postanowiłem, że skoro już gadamy po angielsku to nie będę uciekał, aczkolwiek potrzebny mi nie żaden tam entrecote Bercy czy inne coś, tylko comfort food…

Krecia robota w stolicy europejskiej kuchni

Tak… No w każdym razie pocieszę – zemsta była słodka, bo burger był taki sobie. Ale za to Guinness! O rany boskie, co to był za Guinness! W Polsce w życiu nie piłem takiego Guinnessa, jak w – o ironio! – we Francji. Był taki, jaki powinien być – ciężki, lepki, kremowy, z lekkim tylko podbiciem w ryj, a nie gorzki jak jakieś lekarstwo na kaszel. Cudne. Od razu zrobiło mi się jeszcze cieplej. Piszę „jeszcze” bo zapomniałem dodać, że usiadłem na zewnątrz tak, żeby po pierwsze palić cygarety, po drugie – mieć dobry widok na uliczkę. Powiadam wam: Paryżanki tak. Aczkolwiek Włoszki jeszcze bardziej tak. Mimo to Paryżanki w miarę tak. Tak.

 

Ale Francuzi to jednak nie umieją robić burgerów. Mniejsza z tym, idea comfort food zadziałała, czułem, że mogę przez kolejne cztery godziny łazić po okolicy i nie dostać w papę. A, swoją drogą – był jeszcze zabawny moment, kiedy captain spytał mnie, jakie chciałbym piwko i ja zapomniałem na śmierć co to jest „demi”, więc zrobiłem rozpaczliwą minę, a on… może ja zacytuję z pamięci ten dialog:

 

– Wehe ahe you fhom?

– Poland

– Ah! Poland uh nono… So you want big beeh. Because fhench beeh is vehy vehy small.

– How small?

– This small.

– Oh…. Oh. Demi…

No więc właśnie.

 

Następny dzień był już,, że tak powiem, moderowany, ale dla mnie najważniejsze było to, że zanurzyłem się przez moment, a w zasadzie dwa momenty w totalnym blichtrze, blasku, lustrach, krzesłach, no słowem, w otoczeniu tak kuriozalnym, że, jako stary anarchol, miałem ochotę rozeprzeć się w krześle i rzucać ihonicznym „Qu’ils mangent de la brioche” [fr. „niech jedzą brioszki”, słowa przypisywane Marii Antoninie, niepotwierdzone historycznie, ale utrwaliły się jakoś w (pop)kulturze].

 

Pierwszy przystanek miał zresztą sporo wspólnego z Rewolucją, bo byłem w kawiarni/restauracji „Le Procope”, najstarszej takiej miejscówce w Paryżu. „Le Procope” została założona w 1686 przez włoskiego kucharza Francesco Procopio Cutò. Ważna w historii miasta była nie tylko ze względu na naprawdę długi staż, lecz także z tego powodu, że stołowali się w niej i spiskowali Robespierre, Danton, Marat, zaś w całej historii regularnm klientem był np. Voltaire. A zatem nawet jeśli w „Le Procope” dostałem duszonego w białym winie kurczaka, którego ktoś potwornie przesolił, a cała sala, stylizowana na XVIII wiek, była iście burbonowska, jeśli wiecie, co mam na myśli, to jednak ziało klimatem (zwłaszcza, że „Le Procope” jest niemalże ukryte, bo włazi się tam od takiej maleńkiej uliczki). Aha – no i nawet przeżyłem tego przesolonego kurczaka (konkretnie supreme de volaille, czyli pierś kurczęca razem z kością), to zrekompensowało mi to, kurde, najlepsze creme brulee, jakie jadłem w życiu.

 

To  zdjęcie zostało wykonane 0,2 sekundy po tym, jak postawiono przede mną deser

Rany boskie, co to było za creme brulee. Zjadłem całe, aczkolwiek walka była długa, bo ta miseczka to tak naprawdę nie miseczka czy kokilka, tylko micha, a nawet miszysko. Bonus: prawdziwa wanilia; te fafnulce, które widzicie na dnie to właśnie ziarenka wanilii. Brawo za odwagę, bo trend jest taki, żeby wanilii nie było widać, więc się robi różne wygibasy, żeby ukryć niezbyt piękny wizualnie (podobno – mnie tam nie przeszkadza) element potrawy, jakim jest piegowaty krem.

 

„Le Procope” to był jednak wstęp do żarcia, które zaserwowano nam… gdzieś. To była restauracja hotelowa, a w tejże – sala  stylizowana na Wersal. Co jest potwornie zabawne, by nie rzec – kuriozalne, wziąwszy pod uwagę, że był tam kolega z Grecji, który bejowatością niżej podpisanemu dorównywał oraz kolega z Norwegii, który wyglądał jak emerytowany black metalowiec zmiksowany z członkiem „Hell’s Angels”. Ale mniejsza o dekoracje i scenografię, ponieważ – Jezus Maria i wszyscy święci – jadłem tam najlepszego steka w życiu. Serio, boję się, że już nigdy nie zjem tak doskonałego kawałka Angusa i to zrobionego tak bardzo rare, że prawie bleu. No masakra, z towarzyszem stołu (jedynym nie-wegetarianinem przy naszym stoliku) mruczeliśmy tylko do siebie, trzepocząc rzęsami, „shit, fuck, damn, beef heaven”. Rany, nawet jak teraz, z perspektywy czasu piszę tę notkę i przypomina mi się to doskonałe, delikatne mięso, które wcale nie zamienia się w kulę nienawiści o konsystencji gumy balonowej z czasów przemiany ustrojowej, to aż mi się ciepło w środku robi. Poza tym perfekcyjnym stekiem wciągnęliśmy też foie gras i szczerze mówiąc, aż mi się smutno zrobiło, bo zrozumiałem po paryskim foie gras (i to canard!, czyli z kaczki, czyli tym bardziej ekonomicznym), że nie mam co liczyć w Polsce na kupno gdziekolwiek tak dobrej wątróbki. Ech, życie, żywot, sromota, daremne żale, próżny trud etc.

Następnego dnia wyjeżdżałem i tu dochodzę do tego bardziej minorowego tonu. Wracałem też pociągiem na CDG. Tą samą linią, a więc z okolic Musee de l’Armee w kierunku lotniska, czyli na północ, przez m.in. Gare du Nord i inne, równie ciekawe jak Praga Północ (albo cokolwiek za torami w Kielcach) okolice. Pociąg zatkany na maksa, ludzie wszelkiej maści, koloru, ubioru i tak dalej. Ale im bardziej jechaliśmy w stronę dworca północnego i tych innych dzielnic (przypominam też, że w okolicy jest znane z Zoli Les Halles), w pociągu robiło się, jakby to powiedzieć… coraz mniej biało. Jeśli więc komuś wydaje się, że multikulti, europejski humanizm i tego typu pierdololo, polecam następnym razem przy okazji wycieczki do takiego centrum turystycznego jak Paryż przejechać się nie taksówką, a pociągiem, żeby posłuchać jak skrzypi rzeczywistość.

Na koniec: w Paryżu, jak teraz szukałem zdjęć z instagrama do notki, zakochałem się na zabój. O, proszę, poniżej i wybaczcie, ale pozostawię to bez komentarza. 😛 Do następnego!