Najpierw wyjaśnię tytuł, jeśli ktoś jakimś cudem nie wie o co chodzi. „Tajemnica Tajemnic” to podtytuł jednej z książek Zbigniewa Nienackiego. Nienacki znany jest pewnemu pokoleniu z jednej rzeczy, a właściwie to nawet dwóch. Po pierwsze Pan Tomasz, czyli Pan Samochodzik, który jeszcze w starych edycjach dzielnie zatrzymywał jakiegoś krewkiego kierowcę, machając przed nim legitymacją ORMO. Swoją drogą za prawdziwe, wybaczcie język, skurwysyństwo uważam wycięcie takiego kolorytu z któregoś nowszego wydania; da się z tym porównać tylko usunięcie dwóch wersów „Pospolitego ruszenia” Wacława Potockiego, co by licealiści (teraz chyba gimnazjaliści?) nie zobaczyli przypadkiem słowa „skurwysyn”.

 

Druga rzecz, mniej mi znana za czasów szczenięcych, to twórczość tzw. dla dorosłych, czyli seria książek mniej czy bardziej znanych, wśród których prym wiedzie „Raz w roku w Skiroławkach”. Taż książka została okrzyknięta pornolem, potępiona przez Partię 😉 i tak rósł jej mit aż do… no, może nie dziś, ale przynajmniej lat 90. Swoją drogą, erotyka Nienackiego jest bardzo wiktoriańska w porównaniu do tego, co można zobaczyć i przeczytać teraz.

 

No ale! Tajemnica Tajemnic to przygody Pana Samochodzika w Pradze. I stąd właśnie tytuł, bo wasz Chimek odwiedził był Czechy, a konkretnie właśnie Pragę. Co prawda byłem tam służbowo, ale na szczęście poza rzeczami „do wykonania” było bardzo dużo czasu na łażenie po mieście i lokalnych piwiarniach. Bo z wyjazdami służbowymi czasem tak bywa, że się widzi np. Paryż tylko z okna samolotu, potem taksówki, a potem taksówki z powrotem na lotnisko… Tym razem jednak było prawie 12h sumą na łażenie po mieście! Trudno nie pobawić się w turystę.

 

A zatem może faktycznie zacznijmy od piwka. W Czechach nie idzie o to, że oni mają miliony różnych rodzajów piwa, że na półkach czy w beczkach pysznią się koźlaki, ich dubeltowi koledzy, IPA i inne bajery. Nie, Czechy robią znanego wszystkim pilznera i hektolitry lagerów. I cały dynks w tym, że ich piwa są dobre i tanie. Jakoś niespecjalnie kocham np. Pilsnera Urquella, ale powiem jednak, że co lany z kija w Czechach to lany z kija w Czechach.

 

Prawdziwy polski dżentelmen machnie sobie piwko przed 13.

Dobra, może słówko o kuchni, bo i tak będę tu smęcił o rzeczach niekoniecznie z kuchnią związanych (no dobra, ale to mimo wszystko kultura, tak samo jak kuchnia!). Przyznam się szczerze, że o kuchni czeskiej nie  wiem wiedziałem prawie nic poza kilkoma stereotypami, z których jeden macie powyżej. Drugi to oczywiście knedle, a raczej knedlíky. No bo knedle ze śliwką to jedna rzecz, a knedlíky zupełnie inna (choć z grubsza taka sama, Czesi są zen). To jest zresztą trochę leitmotiv kuchni czeskiej. Wprawne oko (dlatego chimek był tak zdziwiony południowymi sąsiadami) znajdzie tu mocne wpływy Austrii, Niemiec, Węgier i kapki niższych Bałkanów. Jest jedna potrawa czeska, której nigdy nigdzie nie widziałem, ale zostawię ją (mimo że to przystawka) na koniec.

No więc knedlíky. Te najbardziej popularne to gotowane, z mąki na oko ok. 700 (w sensie nie tortowej), puszyste jak drożdżowy chleb. Inna ich wersja, która dla zmyły też nazywa się knedlíky, to te z chleba z dodatkiem np. cebulki czy skwarków z boczku. Robi się je generalnie podobnie jak drożdżowe. No i jak knedlíky to i… gulasz. Pierwszym daniem, które zjadłem w Czechach (wymięty nieco po dwóch dniach prawie bez snu i locie małym samolotem na „śmingła” ;)), to gulasz segedyński. Trochę sobie zażartowałem, że to jak w Polsce kupuje się kiełbasę debreczyńską, to znaczy, że jak ta kiełbasa leżała w magazynie, to obok palił papierosa facet, którego dziadek miał kumpla, który kiedyś na obrazku widział Węgry. 😉 No ale prawda jest taka, że Czechy inkorporują sporo potraw jednogarnkowych (co automatycznie oznacza, że muszę poznać ich kuchnię bardzo dokładnie ;)), w tym gulasze i inne paciaje, a wiadomo kto robi najlepsze jednogary po tej stronie Drogi Mlecznej – oczywiście Madziarowie.

Najbardziej, oprócz knedli, stereotypową potrawą czeską jest oczywiście ser. Smażony ser. Nie, nie jadłem smażonego sera, gdy byłem teraz w Pradze. Prawda jest taka, że w dawnych czasach, kiedy zdarzało mi się od czasu do czasu zawitać do Cieszyna (i jego lustrzanego odbicia ;)), smażony ser, sos tatarski i zimniory to była podstawa mojej diety. Ale z kronikarskiego obowiązku wspomnieć warto, bo tu też wyszła jakaś moja niewiedza, tzn. byłem przyzwyczajony do „syra” 😉 w karcie, a tu Hermelin. No i hermelin to nie inna, bajerancka nazwa na ser, tylko po prostu gatunek sera – doczytałem później, że najczęściej bierze się hermelin albo goudę (albo mieszankę). Macie właśnie okazję czytać jeden z niewielu blogów, którego autor przyznaje się nie tylko do kwerendy, ale i tego co przed kwerendą jest, czyli niewiedzy! Wow uszanowanko poproszę! 😉 W Pradze najlepszy smażony hermelin jest ponoć na ulicy z obrazka poniżej. Pomijam gimnazjalny żart ;), warto sprawdzić.

 

Pffrrhrhrhrh gimnazjalny Chimek.

W kuchni czeskiej, co można zaobserwować idąc uliczkami innymi niż turystyczne (bo tam jest z reguły kuchnia dla turystów, czyli spageciory wszelakie i inne takie) doimnuje teraz sporo mięcha. Dużo kaczki (co mnie cieszy, bo kaczkę uwielbiam pasjami), rzeczone gulasze, golonka (koledzy zamówili – ja się na kilogram golonki nie porwałem, no już bez przesady…), ale też sporo tzw. odrzutów czyli ogonówka, podroby i tak dalej. Co zawsze cieszy, bo to świadczy o sporej świadomości kulinarnej.

 

Małe interludium. Ponieważ nigdy nie byłem w Pradze, zostałem zaciągnięty (bez oporów ;)) na Hradczany, czyli wzgórze zamkowe, gdzie stoi m.in. katedra Św. Wita, jest Złota Uliczka (żeby na nią wejść, trzeba zabulić, like what the fuck), sporo turystów i gwardziści smażący się w upale. Jest też bardzo ładna panorama miasta, która – jak podsłuchałem przewodniczkę jakiejś amerykańskiej wycieczki – nazywana jest zwyczajowo szczerbatą gębą, bo deweloperzy zaczęli stawiać wieżowce, a społeczeństwo obudziło się z ręką już po nadgarstek w nocniku i teraz przepiękne niskie zabudowanie psute jest przez szkło i stal majaczących w oddali biurowców. Nie wiem na ile to karma dla turystów, ale faktycznie – piękne (zielone tu i tam) tereny nagle spsute są przez korporacyjne gówna.

 

Katedra. Zabytek. Czechy takie ateistyczne wow wow. 😉

Katedra poza tym, że wygląda majestatycznie itepe ma też masę gargulców, których niestety ze względu na porę dnia i gówniany aparat w komórce nie dało się sfotografować. Takie życie. Na pocieszenie dodam, że figury są przepiękne i odpowiednio przerażające. 😉 Żartowaliśmy sobie, że przydałby się taki rzygacz w pokoju, ukryty. Że ktoś nocuje u nas, a w rano budzi się i widzi wykręconego gargulca to na bank popuści na łóżko. Z tego żartu urodził się kolejny:

– Dobra tu będziesz spać.

– Ej, czemu na łóżku jest folia?

– A… To tak, żeby się nie kurzyło…

…Wracając do zabaw. Seria zdjęć „kiedy kultura zderza się z popkulturą” na końcu, zaś my wróćmy do gulaszy. Następnego, po tym hihi segedyńskim, zjadłem w formie „to jest czeski gulasz na ciemnym piwie i nie interesuj się”. Był potwornie smaczny. Mięso uduszone idealnie, bo spełniło test języka (czyli da się w gębie rozporcjować językiem, a jednocześnie jest kruche, a nie ciągnące), robione było albo na piwie mocno słodowym albo doprawiano miodem, bo smak idealnie słodki, przypominało zresztą belgijskie carbonade flamande (technika podobna). Do tego różne pierdoły obok i obowiązkowe knedliky w obu wersjach.

To po lewej to nie ser (why, oh why)

Nie wiem czemu, swoją drogą, ale nie powąchałem (byłem strrrrasznie głodny) i to po lewej, te ścinki, wziąłem za ser. Naprawdę. Chyba to przez upał, bo ser w takim daniu jest bez sensu (nie bez sensu, podpowiada Chimek Londyński, bo jadłeś jacked potato z fasolką i stertą startego żółtego sera). No ale moje zaćmienie umysłowe zostało szybko zniwelowane przez bardzo ciepłe… BARDZO CIEPŁE uczucie, kiedy wpakowałem pełen widelec „sera” do gęby i okazało się, że to świeżo starty chrzan. Znajoma, gdy zobaczyła to zdjęcie, rzuciła hejtem na garnirunek (czyli ten badyl pietruszki), ale szczerze mówiąc byłem w stanie znieść badyl, bo reszta była przepyszna. Specjalnie trzymałem ostatnią kromkę knedlika, żeby wytrzeć talerz.

Przy okazji czas teraz na mój osobisty rant. Otóż piwko w knajpie w Czechach to wydatek od 25 do 50 CZK. Obiad jak powyżej to wydatek nie większy niż 150-200 CZK. Fajki (nie miałem tytoniu, zawsze mam stracha, że mi zabiorą na kontroli lotniskowej ;)) to 70 CZK. Generalnie jest dość tanio, a piwko w knajpach, pyszne, nie rozwodnione gówno, kosztuje połowę tego, co w Warszawie (tak, mieszkam w Warszawie, więc do niej się odwołuję, ale w Krakowie, gdzie też mieszkałem, wcale nie było raju i aniołków cenowych). No trochę to jest nie tak i to na niekorzyść Polski. Nic dziwnego, że u nas się nie jada w restauracjach, tylko chinolach i kebabiarniach, skoro żarcie na kilka osób to prawie jedna średnia krajowa…

Zanim przejdę do przystawki, jeszcze jedna rzecz kulinarna. KOFOLA! <3 Nie miałem pojęcia, że Czesi, podobnie jak Szkoci, mają swój narodowy, nacjonalistyczny wręcz 😉 odpowiednik Coca-Coli. U Szkotów to oczywiście Irn Bru, które zawsze – gdy jestem w Lądą – piję na jakimś skwerku w sercu Królestwa. Takie moje prywatne anarchy in the UK. Ale ale – Kofola. Oni to leją w knajpach w wielkie kufle! Minął dzień, a ja już miałem wdrukowane w mózg, że zamawia się „kofolkę” i piwo jednocześnie, bo najpierw to pierwsze, żeby się orzeźwić i dopakować kofeiną, a potem to drugie, żeby sączyć i gadać np. o sporcie (sic!, ja gadałem o sporcie, czo te Czechy ;)).

W ogóle przy okazji Kofoli i sportu to polecam wam knajpkę i restaurację U Zlateho Precliku. Znaleźliśmy ją przypadkiem, gdy okazało się, że mega popularny Kocour nie istnieje/jest zamknięty. Byliśmy w precliku 😉 około południa, więc pustki i przywitał nas właściciel, mówiąc (on po czesku, my po angielsku, on pyta czy po polsku, my po polsku, on dalej po czesku…), że jeszcze zamknięte, ale siadajmy, siadajmy, bo on tylko musi kapotę zmienić na restauracyjną. Bardzo miły facet, donosił piwko zanim skończyliśmy poprzednie, no super chillout. Nie wiem jak jedzenie, bo było za wcześnie na żarcie, a w sam raz na picie – jak dżentelmeni, piliśmy przed 13. 😉

Zanim przejdę do przystawki (mam deja vu… chyba pisałem to dwa akapity wyżej), jeszcze jedna rzecz. Otóż Czesi nie rozmawiają w lingua franca. Koszmar. Tzn. ja wiem, że niby jesteśmy o granicę tylko, że to też język słowiański, bla bla bla, ale to że jesteśmy z podobnych rodzin, nie oznacza automatycznie, że się zrozumiemy… No więc próbować trzeba po angielsku, a tam ni huhu. Zrozumiem stare pokolenie, które może mieć na to wu igrek jot, ale młodzi ludzie też kompletnie nie ogarniają tak prostych rzeczy jak np. godziny i tak dalej. No dobra, facet w kiosku u którego kupowałem fajki mówił po angielsku, broniąc tym samym globalizacji i kosmopolityzmu w Pradze. 😉

No a teraz przystawka. O przystawce dowiedziałem się, kiedy gadaliśmy w taksówce z jednym nowo poznanym kolegą o żarciu. Bo to jest taka reguła, prawdopodobieństwo zejścia na temat żarcia wzrasta bardzo szybko jeśli w towarzystwie jest gadatliwy akurat Chimek. No i tenże kolega powiedział, że jest coś takiego, co nazywa się utopenec, taka kwaskowa kiełbaska, która ponoć idealnie idzie pod gorzałę. Potem zeszliśmy na kuchnię węgierską ;), ale zapamiętałem i gdy tylko byliśmy na żarciu, od razu padło to hasło. No słuchajcie, utopenec to coś, co dobrzy, słowiańscy bogowie zesłali Czechom w podarunku za ich ateizm, dobre piwo i rockowy zespół XIII Stoleti.

Utopenec! Kocham was tak bardzo! <3

Żeby było śmieszniej, do jakiej takiej bardziej „ęą” restauracji bym nie zajrzał (w sensie w wypiskę przed) to nie ma tam utopenców. Zjadłem jednego, gdy byliśmy w knajpie dla lokalsów, gdzie był też ten gulasz segedyński. No więc utopenec to ambrozja. Potem doczytałem, jak się go robi – bierze się lokalną kiełbaskę, zalewa mieszanką z octem, zostawia na parę tygodni, potem wyjmuje i podaje. Np. pod gorzałę. Gdybym nie lubił czystej wódki (delikatnie mówiąc), pewnie wypiłbym do tego kieliszek czystej wódki.

Utopenec jest po prostu boski i cieszyłem się jak dziecko, mimo że to tylko kiełbacha (ze słoniną w środku) z ogóreczkiem, chili i masą cebuli. Pyszne wręcz niesamowicie. Mógłbym takich czterdzieści zjeść i jeszcze by mi było mało.

 

I tym wyjątkowo miłym akcentem zakończę część pisaną, a bonusowo dodaję kilka durnowatych zdjęć z wycieczki przez Pragę. Zdjęcia trochę dla tzw. geeków ;), bo nie wszystkie są jasne bez kontekstu. Część z nich niektórzy czytelnicy Cynicznej kojarzą, bo wrzucałem je na swój prywatny profil, no ale nie bądźmy tacy samolubni. 😉

Do następnego i obiecuję, że zrobię porządny, biblioteczny risercz o kuchni czeskiej!