Jak zapewne wiecie, od jakiegoś czasu planowałem wizytę w krakowskim Muzeum Farmacji Collegium Medicum. Niektórzy co bardziej stali czytelnicy wiedzą też, że owo muzeum potrzebne mi było wielce do mojej pracy, górnolotnie mówiąc, naukowej. Otóż poszła plotka po (naukowej) wsi, że znajdują się tam nieprzebrane skarby, wiele tekstów, które dziś nazwalibyśmy kucharskimi, no słowem: będzie w czym grzebać.

Przy okazji innej kwerendy postanowiłem więc, umówiwszy się telefonicznie, przejść się do tego muzeum i sprawdzić czy faktycznie znajdę tam jakieś XVI-wieczne teksty użytkowe. Plan ten niby powiódł się tylko częściowo, ale za to zdobyłem takie informacje, że miękkie nogi miałem aż do wieczoru. 😉

Chciałbym też przy okazji napisać co nieco o samym muzeum, bo to naprawdę fantastyczne miejsce, niezależnie od tego, czy macie jakieś np. kapciowe traumy związane z muzeami czy nie.

Otóż Muzeum Farmacji Collegium Medicum mieści się obecnie przy ul. Floriańskiej 25 i będziecie łazić jak debile w tę i we wtę, jeśli nie ogarniecie (albo jesteście niewyspanymi Chimkami), że to takie małe, niepozorne drzwi z napisem (well, duh) „Muzeum Farmacji”. W środku zaś – skarby.

Muzeum zajmuje całą kamienicę od piwnicy aż po strych i zrobione jest wedle prawideł sztuki, to znaczy na poszczególnych kondygnacjach są sale, w których faktycznie mogłyby być dane przedmioty. Mówiąc prościej: piwnica to miejsce, w którym znajdziemy tylko takie eksponaty, które faktycznie byłyby w piwnicy, czyli np. butelki czy beczki ze składnikami wrażliwymi na suche powietrze, a dobrze czującymi się w wilgotnym, chłodnym pomieszczeniu. Stąd w piwnicy jest wielka beczka z winem (nie sprawdzałem czy pusta) czy szafeczka z kościotrupem na drzwiczkach – w środku bowiem znajduje się np. ulubiony środek Emmy Bovary na wszelkie zło.;)

Parter jest o tyle ciekawy, że znajdziemy tam naprawdę hardkorowe godła aptek, m.in. krakowskiej apteki „Pod Murzynem” i jak się domyślacie, owym godłem jest właśnie Murzyn. Jednym z eksponatów jest rzeczony Murzyn – piękna postać, z przepaską i w ogóle. Celowo też używam słowa „Murzyn”, bo pomijając, że to historyczny opis, czegoś (apteki) co miało to słowo w nazwie, zgadzam się z przeważającą częścią językoznawców, że „Murzyn” to słowo neutralne, a nie pejoratywne (tym jest w języku polskim np. „czarnuch”). No ale mniejsza – kto się zresztą przejdzie Floriańską w stronę Mariackiego, ten zobaczy, że na rogu jest ta słynna i opisywana w polskiej poezji kamienica pod Murzynami – to tam mieściła się 500 lat temu apteka o takiej nazwie.

Na piętrach jest mniej spektakularnie, choć można np. oglądać sobie zrekonstruowany gabinecik Łukasiewicza (tak, tego od lampy naftowej, był bowiem farmaceutą) czy obejrzeć parę starych książek, w tym np. książkę, która jest jednym z filarów moich badań – „Zielnik…” Szymona Syreniusza.

Znajdziemy też na piętrach różne ciekawostki, czyli np. próbki przeróżnych kamieni szlachetnych, które stosowano w tamtych czasach jako środki lecznice (tak, łącznie z perłami czy lapis lazuli) oraz takie kurioza jak róg jednorożca (wyrzucony przez morze ząb narwala ;)), mandragorę, opium (makówki i proszek) czy kulki przeczyszczające wielokrotnego użytku. Tak, dobrze przeczytaliście. To taki (hehe) lek na bazie antymonu, który to perfekcyjnie purgował – łykniesz jedną, idzie górą, łykniesz 2-3, idzie dołem. Wychodzi razem z, ekhm, wiadomo czym, a potem jak wyczyścisz, można znowu używać. Czemu? Antymon w reakcji z kwasami żołądkowymi wytwarzał sól i tym sposobem czyścił raz a dobrze – wystarczyło go niewiele, więc reszta tabletki wracała, by tak rzec, do obiegu.

Jako ciekawostkę mogę dodać, że środki na wszystko w dawnych wiekach były dwa: albo purgować albo puszczać krwie. Prosto i logicznie. 😉

Najfajniejszy jednak jest strych i strych to generalnie miejsce, w którym zostałbym cały dzień, gdyby nie to, że musiałem potem pędzić do biblioteki Czartoryskich, bo czekały na mnie papierzyska z innych wieków. Na strychu bowiem było moje prywatne, wonne niebo. Już nawet pomijam te wszystkie szafeczki z dolnych pięter, Syreniusza, te wszystkie moździerze (mam taki w domu! Tylko mniejszy…) i cały ten anturaż staropolskiego aptekarza. Strych bowiem to miejsce, w którym suszyły się zioła i na którym trzymano te rzeczy, którym dobrze robił przewiew i brak wilgoci. Od razu, gdy się tam wejdzie (i przy okazji zobaczy kątem oka pęk makówek…), czuć odświeżający zapach rumianku, mięty, macierzanki i całej sterty innych roślin, które – już w stanie suchym – wiszą pod sufitem. Coś cudownego, jak jakaś komora relaksacyjna, z której nie chcemy wyłazić. Daliby tylko pulpit, Syreniusza i można tam siedzieć ad mortem usrandam. Na strychu można sobie pooglądać różne rośliny dawniej używane w lekach, ale mnie tam chodziło po głowie tylko jedno – gdzie jest jakieś krzesełko, bo nie chcę wychodzić. 😉

Generalnie jeśli nie byliście i nie macie jakiejś traumy z dzieciństwa, że muzea to jest nuda, pani od polskiego i wielkie kapcie, naprawdę polecam. Bilet dla dorosłego kosztuje niecałe 10 zł, a jest tam naprawdę fantastyczny kawał historii i fenomenalne rzeczy.

Poza tą częścią oficjalną byłem też w bibliotece. Oględnie mogę powiedzieć, że choć nie znalazłem tego, czego szukałem, dorwałem inne rzeczy, a także mam plan nauczyć się włoskiego w dwa lata, bo będzie mi to bardzo za jakiś czas potrzebne. No i w bibliotece (oraz dyrekcji) pracują naprawdę najmilsi i najżyczliwsi ludzie pod słońcem, którzy bardzo mi pomogli, chociaż wcale nie musieli i mogli prychnąć, że co to taki byle student przychodzi i nie wiadomo czego chce (serio, różnie bywa z archiwami). Inna sprawa, że mnie się morda nie zamyka, więc z przemiłymi paniami z bilioteki konferowaliśmy o starym jedzeniu i receptariuszach ze trzy godziny. 😉

Tyle na dziś, następny wpis będzie żarełkowy.