…i córko, i matko, i kochanko, i babciu i ze studiów koleżanko. Naprawdę długo zastanawiałem się jak ująć, nawet w propedeutyczne ramy, wpis o tzw. wódce na myszach. Konkretnie i rzetelnie, acz z nutką humoru i nonszalancji, błyskając wiedzą celebryckiej proweniencji, wziętą z Wikipedii i Youtube? No błagam. To może tak po bożemu, wytłumaczyć co i jak, rozwodząc się nad smakiem Glenfiddich 55yo, którego nikt prawie na oczy nie widział? A może udając wypasionego w kosmos smakosza? Ej, ludzie, no proszę ja was…

W końcu doszedłem do jedynego słusznego wniosku. Trochę dekonstrukcji, trochę demitologizowania tego – było nie było – zacnego alkoholu, odrobina osobistych wrażeń (tak zabawnie ujmowanych przez profesjonalnych testerów), kilka porad praktycznych (i samych łyszek z nazwy też!) i przede wszystkim odpowiednia dawka sarkazmu i kpiarstwa, czyli dzień powszedni na Kuchni Cynicznej.

„Zasada ręki żelaznej”

Jeśli ktoś wam powie, że whisky to jest szlachetny alkohol i koniecznie musicie go pić bo [coś], bierzecie rękę żelazną, nie ludzką (skąd tekst? Pod tym linkiem… ;)) i walicie po pysku. Raz z lewej, raz z prawej. Aby równo puchło. Generalnie to dotyczy wszystkich inwazyjnych tekstów, że MUSISZ COŚ [dowolnyczasownik]. To jest wasz osobisty interes, czy chcecie spróbować, a jak spróbujecie – to interes waszych kubków smakowych, czy łykną, czy stwierdzicie, że to zleżały koniak. Nie ma jednej recepty (zwłaszcza, że przeczytawszy porady dotyczące whisky neofici często sięgają po najgorszego do tego blenda z możliwych – ale o tym za chwilę).

Bez sensu jest też druga rzecz, czyli szkolenie teoretyczne. Na nic nam te kilometry Wikipedii (przepraszam, ale to mój ulubiony pojazd :P), czy jakieś tam artykuły, czy – ba! – książki, po których co prawda wiemy czym się różni blend od singla, a czym smaki ze Speyside od Highland, albo nawet wojujemy na internecie o ważność literki „e” czy nazywania whiskey burbonem albo na odwrót. Wszystko fajnie, tylko po co? Whisky, jak kuchnia, jak wiele rzeczy w moim rozumku, jest jak zen – liczy się praktyka (przepraszam, ale to moje ulubione porównanie :P), to co robimy, a nie to jak sobie gaworzymy. Dlatego te poniższe rzeczy to będzie taki trochę przeplot pewnego minimum teoretycznego z praktyką. To w sumie najważniejsze. Tak samo jak to w czym pić, z czym pić i tak dalej. Najważniejsze – powtarzam to zawsze – to żeby smakowało.

Gry wstępne

Na pewno nie zaczynamy od kupienia najdroższego trunku w sklepie. Ani od kupienia Johnnie Walker Red Label (dalej jako JWRL). W minimum teoretycznym powinniśmy tylko mieć takie rzeczy. Jest whisky, whiskey i burbon. Ta pierwsza produkowana jest wyłącznie w Szkocji. Ta druga – w Irlandii oraz np. USA (jak choćby Jack Daniel’s). Ta trzecia to odpowiednik pierwszej, ale pędzony nie na jęczmieniu, a kukurydzy. Jack Daniel’s, tu zatrzymajmy się na moment, to jest o tyle ciekawy przypadek, że jako jeden z niewielu burbonów (ma małym druczkiem „Tennessee Whiskey”) nie jest nazywany burbonem. Kwestia nomenklatury, ponieważ jest też pędzony na kukurydzy, aczkolwiek w procesie produkcyjnym puszcza się go przez węgiel drzewny z klonu cukrowego (i stąd się bierze jego cudny smak).

Jedną czy zbiorowo?

Skoro to mamy z głowy – inna sprawa to są blendy i single. Blend, jak sama nazwa wskazuje, to mieszanina różnych whisky. Single – nie zgadniecie – oznacza ni mniej ni więcej to, że dane alko powstawało z jednego słodu. Zasada jaką warto przyjąć przy ewentualnej próbie łyskaczy jest taka, że lepiej zaczynać od blendów. Dlaczego? Z dwóch powodów. Po pierwsze, single malty są znacznie mocniejsze w smaku (mocniejsze często w ten przykry dla potencjalnego pijusa sposób), po drugie – nad blendem czuwa master blender, który specjalnie komponuje taki to a taki smak.

Rude piętnastolatki

Osobna sprawa – zarówno przy blendach jak i szczególnie singlach to wiek. Generalnie rzecz biorąc w przypadku blendów nie podaje się wieku, a jeśli takowy się pojawia, oznacza to że te „3yo” to najmłodszy w mieszaninie składnik. Single za to w dużej mierze mają zapis wiekowy, który oznacza to co oznacza – ile lat leżakował dany alkohol. Nie jestem ekspertem od – nie wiem – 30-letnich whisky, ale jeśli wierzyć profesjonalistom, im bardziej wiekowe, tym gęstsze, esencjonalne pod kątem aromatu i słodyczy. Nic dziwnego, w końcu odparowuje to co odparowuje.

Myślę, że na zwykłe „nasze” warunki, kiedy chcemy sobie strzelić szklaneczkę, naprawdę nie ma co spinać (staropolskiej) rzyci i machać nie wiadomo czym. 12-letnie single malty to bardzo dobra rzecz dla języków przyzwyczajonych (albo lubiących) ogólny smak whisky.

Spijam – ale z czego?

Kolejna rzecz to tzw. osprzęt. Ok, tutaj mamy dwie rzeczy, obie równie zabawne. Przede wszystkim whisky czyli taka „szkocka z filmów” kojarzy nam się z taką jakby szklanką do Nutelli, z której popija jakiś biznesmen, po czym rechocze gdy właśnie obniżył płace w jednej ze swoich fabryk, a związki zawodowe nadal trzymane są za mordę. Wszystko fajnie, tyle że niekoniecznie adekwatnie. Ta szklanka po Nutelli nazywa się tumblerem i generalnie (z nielicznymi wyjątkami) wygląda dokładnie jak szklanka do Nutelli. Żeby było śmieszniej tumblerów jest cała masa – i to jest tak naprawdę też typ szklanki, czy kieliszka, a nie konkretny kieliszek. Tumblery (a właściwie tumblerki ;)) do whisky często podobne są do naszych kielonków pod wódzię i kiszonego. Są tumblery highball, są old fashioned (bliższe epoce noir ;)). Ale generalnie, jeśli widzimy tumblera np. razem z zestawem Jacka Daniel’sa, to też wiemy, że w nim wypijemy sobie łyskacza. Jest to szklaneczka przeznaczona raczej do picia blendów albo drinków, aczkolwiek nikt nikomu nie zabroni walić pełnoletniej Glenmorangie. O co kaman? Tu potrzebujemy drugiego typu szklanki, i wszystko będzie jasne. Ta druga to Glencairn Glass, czyli taki kieliszek pękaty na dole, a zwężający się ku górze. Z tego – znów, teoretycznie – powinno pijać się single. Ale też wam nikt nie zrobi kuku jak sobie tam nalejecie barszczu ukraińskiego, na litość boską.

Różnice między tymi szklankami sprowadzają się do pewnej funkcji maltów albo wiekowanych blendów. Przy testowaniu whisky, czy jakimś takim – często snobistycznym – rozkoszowaniu się aromatem lepsze jest Glencairn. Jest zbudowane tak, że gdy wlejemy tam nieco (seriously, nieco) whisk(e)y możemy obserwować jak „zlewa” się po ściankach, a gdy zamierzamy spróbować, nasz szlachetny kinol wędruje też do kieliszka – dzięki temu mamy pełnię doznań smakowych…

…co nie ma kompletnie żadnego znaczenia, jeśli dotąd waliliśmy tylko Red Labela na skałkach albo z colą. Serio. Albo jeśli nie jesteśmy wypasionym testerem.

Anegdotka nr 1. Nie jestem ekspertem łyszkowym, więc nie mam mega wyrobionego nosa, warg i języka do takich rzeczy. Po prostu cholernie lubię pić whisky. Na pewnej imprezie, wraz z dwoma kolegami, wdaliśmy się w niezłą, naprawdę niezłą dyskusję z obecnym tam ambasadorem Johnniego Walkera. Prezentował wtedy Black Label (o, widzicie – blend datowany, bo BL to 12yo). Pierwsze kieliszki poszły gładko jak… eee, nieważne co. A potem tylko „Tortilla Flat” live. Przy odrobinie wody uwalniamy bukiet, niuchamy, łapiemy na język, smakujemy, potem gul. Przy trzecim kieliszku poczuliśmy nie tyle kolejne porcje bukietu, co miłe ciepło. Po pierwszej butelce rozprawialiśmy jak to się pija i że można i wypas trzydziestolatkę walnąc z colą, tylko trochę szkoda smaku. Ale co kto lubi. Po drugiej butelce było już miło, ciepło, gorąco wręcz, wraz z  posmakiem dzieciństwa, jeśli ktokolwiek w dzieciństwie był na karuzeli.

Wróciliśmy (pozdrawiam obu Pawłów!) o własnych siłach, aczkolwiek w wyjątkowo szkockim nastroju. I pośpiewać można, i w mordę komuś przysolić. Po co to przytaczam? Bo często spotyka się też opinię, jakoby whisky miało się wyłącznie smakować małymi łyczkami. Ja się z tym absosmerfnie zgadzam! Pierwszy kieliszek tak! Drugi – też. Przy trzecim wasze kubki smakowe już nieco głupieją, więc kolejne to po prostu stary, dobry ochlej tyle że za pomocą alko, które w sklepie kosztuje np. trzy stówki. Sybarytyzm, panie, jak się patrzy.

I jeśli pijecie też sobie nie dla nie wiadomo jakich wrażeń – pijcie z tego, co pod ręką. Tak samo jak walenie Ballantine’sa ze szklanki Glencairn ma średni sens, bo to blendzior i tyle. Walisz kielona, jest miło i ciepło, ale bez przesady, że tu się jakaś transcendencja odbędzie.

W jakiej pozycji i konfiguracji?

Nie ma się co oszukiwać, mimo wszystko fajniej jest pić malty samotnie, a blendy w towarzystwie. Warto tu także powiedzieć jedno słówko o micie skalnym. To znaczy słynnym „whisk(e)y on the rocks”. Wrzucanie kostek lodu do singla to moim zdaniem średni pomysł – nie wymrażajmy naszej łychy na litość boską (a przy okazji kubków smakowych). Prościej jest – jeśli mamy ten bukiet uwalniać – dodać kapkę schłodzonej wody. Powiedzonko Szkotów, że do whisky dodaje się wyłącznie wodę (z Highlands, niech im będzie) albo whisky nie jest żadnym snobistycznym pierdzeniem. Jeśli ktoś koniecznie musi mieć zimne, są takie specjalne kamienie, które się trzyma w lodówce (serio, tak, kamienie, specjalne :P). Ale jeśli macie porządną wodę w kranie, to ją przegotujcie (albo nie), w butelkę, bach – do lodówki i jazda.

Co jednak, kiedy mamy ochotę na colę i wiadomą rudą koleżankę? No nic. Pijcie. 😉 Nawet i z singlami (ale znowu – trochę szkoda). Są specjalne whisky przeznaczone głównie do drinów, tak jak np. największa pomyłka Polaków, czyli Johnnie Walker Red Label. Serio, ja wiem, popkultura dawna, siermiężne czasy, w kranach ma płynąć dżony łejker, ale do ciężkiego ch…omąta! Przecież JWRL na „sucho” smakuje jak żelazo wymieszane ze starą babą i stopą Nergala! Albo jakiś płyn do czyszczenia kibla. Nie mam nic przeciwko JWRL, ale wtedy kiedy pływa w szklance wraz z lodem, colą i ewentualnym plasterkiem cytryny. On ma specjalnie taki ostry, mocny smak, żeby był znaczący w drinkach. Do dziś nie mogę zrozumieć picia JWRL na czysto, albo tylko z lodem. Człowiek sobie tylko krzywdę robi…

Ale może co?

Anegdotka nr 2. Moi kochani i wspaniali znajomi przytargali onegdaj dwie butelki ulubionego mojego Glenfiddicha. Jedną 12yo, drugą 15yo. Pełen radości wrzucam zdjęcia na fejsa, ze stosownym podziękowaniem i bezczelną erotyczną metaforą o nieletnich :P. Ktoś zapytuje „Która lepsza?”. Odpowiedziałem ogólnikiem, o leżakowaniu, no bo jak… Jak dać proste „tak, nie, łohoho”? Tu nie ma jakiegoś masońskiego stopniowania, gradacji, że ta sama marka 12 i 15 to będzie sraka i pola Elizejskie. Obie są pyszne, a niewyrobiony aparat poznawczy (czyli większości osób) niespecjalnie znajdzie mega wielkie różnice, od których Ziemia rozwali się na dwoje.

Co jednak warto pić, a raczej – od czego zaczynać? Moim zdaniem blendy to nie jest zły pomysł. Jest masa niezłych blendów – i co cieszy, w coraz rozsądniejszych w stosunku do singli cenach. Mam potworną słabość do Grant’s, irlandzkiego Jamesona, wejdzie też Ballantine’s, choć jest ostrzejszy moim zdaniem. Na pewno nie ma co sarkać na Jacka Daniel’sa. Wiadomo, że to łysky dla gimbusiar, które potem muszą zaliczyć swój pierwszy Woodstock, kąpiele w błocie i porcję Escapelle. Ale prawda jest taka, że JD (niekoniecznie z wyższych jej segmentów) to naprawdę pyszny alkohol, który z reguły smakuje ludziom kręcącym nosem na „tradycyjne” szkockie mordobije. JD jest przede wszystkim słodki i słodowy (tu uśmiecha się kukurydza), z przyjemnym dymnym, ale nie wędzonkowym aromatem (tu uśmiecha się technologia). Nie ma tak skomplikowanego, jak niektórzy amatorzy Szkocji lubią, bukietu, ale właśnie przez swoją gładkość pasuje wielu osobom. Zresztą, picie blendów to nie żadna ujma. Jeśli ktoś wam powie, że blendy to jest badziew i trzeba tylko single, wiecie… żelazna ręka, etc. No i mamy też blendy datowane dalej niż 3yo, które są takim pomostem między konkretnym singlem, a złagodzonym smakiem zwykłych mieszanek.

Gdybyśmy chcieli uderzyć w single, ja tu zawsze polecam Glenfiddicha. Przyznaję się bez bicia – tak, wiem że to pop-whisky i wielu łohoho specjalistów sarka na Glenfiddicha. Ale prawda jest taka, że gdyby nie Glenfiddich, i rozpopularyzowanie za jego pomocą single maltów, połowa destylarni w Szkocji nadal pędziła by tylko dla dwóch okolicznych żuli. Tak naprawdę – choć to miernik tylko ogólny i warto go traktować z dystansem – warto zajrzeć w katalogi. Każdy single jest z reguły dokładnie opisany, a whisky regionowe z reguły podlegają pewnym standardom (czyli np. te Speyside, Highland, Lowland i tak dalej). Moim zdaniem na początek nie ma co się rzucać na nie wiadomo jakie trunki, bo cenowo droższe single są naprawdę droższe. 😉 A i często niedostępne w naszym pięknym kraju (choć ta sytuacja – dzięki bogom! – na szczęście się zmienia). Inne  Speyside whisky, które – poza Glenfiddichem – warto, to np. Glen Moray, BenRiach, The Glenlivet (sporo glenów :P), takoż i wspomniany blend Grant’s pochodzi właśnie ze Speyside. Highland – wiadomka, Glenmorangie. Innych nie znam za bardzo, więc co wam tu będę ściemniał. Lubię te speyside’owskie, bo są łagodne, często miękkie, lekkie (jak na single).

Ale wszystko zależy od użytkownika. Nie ma co tu na siłę wciskać, że to jest jedyny słuszny alkohol (i potem cygarko). Z tego co wiem, to są też często mini-whisky, czyli próbkowane. Na pewno są takie w Szkocji ;), ale i w Polsce coraz więcej pojawia się takich dwusetek. Wtedy można próbować do woli.

I tym samym – Slàinte!