Jest coś, co absolutnie ubóstwiam w takiej tzw. tradycyjnej (albo tak rozumianej przez statystycznych Amerykanów) kuchni z USA. To swego rodzaju obłęd, jakieś takie testosteronowe szaleństwo, manifest męskości i w ogóle orzeł krąży, łaska spływa, mięcho, mięcho, mięcho. Żartuję czasem, że kuchnia amerykańska jako taka (jest to określenie tyleż żartobliwe, co idiotyczne – na tej samej zasadzie jest „kuchnia azjatycka”, co nikogo nie dziwi oraz „kuchnia europejska”, co każdego Europejczyka momentalnie wkurwi) to tak naprawdę boczek, szczypiorek i stopiony ser żółty, tylko w różnych konfiguracjach.

Ale czy na pewno? W świecie absolutnie genialnych i upiornych kanapek amerykańskich, jest taka, której smak będzie dla nas nieco znajomy, choć tylko częściowo. To Reuben. Pochodzenie jej, podobnie jak wielu innych kanapek, ginie w pomroce dziejów, aczkolwiek ja się skłaniam ku źródłom nowojorskim, czyli tym, że kanapka pochodzi od nazwiska Arnolda Reubena, niemieckiego Żyda, który miał swoją restauracyjkę właśnie w Nowym Jorku i który miał wymyślić ową kanapkę – oczywiście przypadkiem – w okolicach wybuchu Wielkiej Wojny.

No dobrze, ale czym jest Reuben? Łzami aniołów stróży, złym snem kardiologów, absolutnie fantastyczną sprawą dla kubków smakowych. Ponieważ – LIKE WHAT THE FUCKING FUCK – tu jest kapucha kiszona pokryta stopionym żółtym serem! Od razu ostrzegam, że moja wersja Reubena nie jest ortodoksyjna (hehehe), bo zwyczajnie nie miałem jak w domu zrobić pastrami (ta wersja, wraz z obrzydliwą sałatką coleslaw to tzw. kanapka Racheli ;)) czy jak zamarynować nie wiadomo ile wołowiny.

Kanapkę zrobiłem zatem z mostka wołowego, który – jak radzili mi różni Amerykanie z jutuba – po prostu ugotowałem w przyprawach, ostudziłem, a potem pokroiłem w cienkie paski.

Słowo o serze – amerykańskie przepisy podają „swiss cheese”. Jest to równie zabawne co określenie „kuchnia azjatycka”, ale wybaczam tę ignorancję moim braciom zza stawika, bo u nich faktycznie z normalizacją jedzenia dzieją się straszne rzeczy. „Swiss cheese” to bowiem faktyczny produkt, czy rodzina produktów, której najbliżej do normalnego, ludzkiego (znaczy… krowiego…) Emmentalera i takiż też ser wam polecam. Tylko kupcie choćby oczko lepszy niż „ten za 12,99 proszę”, bo naprawdę w serach jakość ma znaczenie.

Czego nam trzeba?

  • Kilka kromek chleba żytniego, ew. pszenno-żytniego
  • Kapuchy kiszonej
  • Wołowej wędliny, a konkretnie wołowiny peklowanej na ichni sposób (tę zamieniłem – eheu! – na ugotowany mostek…)
  • Kilka plastrów Emmentalera
  • Sos tysiąca wysp (zrobiłem w poprzednim wpisie! 😀 )

I jedziemy:

Jak się nie da kupić tej nieszczęsnej peklowanej wołowinki (hint: corned beef), to Amerykanie na jutubie nie bawią się w ęą i po prostu gotują kawał wołowiny w kolendrze, kminku, soli, pieprzu, cynamonie, a następnie kroją go na cienkie plastry. Można zatem i tak, tylko nie przegotujcie, bo wyjdzie podeszwa… Albo – w ostateczności – można połazić i poszukać pastrami czy czegoś w tym stylu, to też będzie się mieścić w Reubenie, którego głównym mindfuckiem nie jest jednak wędlina, a… obecność kiszonej kapuchy.

Gdy więc mamy już zrobioną wędlinę, bierzemy kromkę chleba, smarujemy od jednej strony masłem, od drugiej sosem tysiąca wysp, na to kładziemy plasterek sera, na to plastry wędliny, na to kiszoną kapuchę [PONIEWAŻ NIE MA BOGA!], na to kolejny plaster sera (albo i dwa, kto nam zabroni!), znowu smarujemy sosem tysiąca wysp, przykrywamy drugą kromką, również od zewnątrz posmarowaną masłem i grillujemy.

Gdy będzie złote z obu stron, zdejmujemy, kroimy, zajadamy i zastanawiamy się jakim cudem to jest tak cholernie dobre…