Jajka po szkocku. Rzecz to niby taka kurde prosta (owiń jajo wkładem z kiełby, usmaż na głęboko, już), ale powiem wam, że ręce mi latały, jakbym robił operację na otwartym sercu. To nie jest prosta rzecz i nawet proste jej elementy można chyba spierdzielić na milion sposobów. Całe szczęście, że miałem wirtualną acz mocno merytoryczną pomoc w postaci Tienara, kumpla z gierki „Overwatch” (to będzie dobry tag, miliony wyświetleń,  ha!), a przy okazji head/sous-chefa z UK, czyli kogoś kto takie rzeczy robi z jednym palcem w nosie a drugim… Hm, chyba z żadnym nigdzie, bo BHP. 😉

No więc co z tymi jajkami? To typowe danie pt. #pieprzyćcholersterol, bo trochę mam wysoki, ale miałem też wyjątkowo zły dzień. A na zły dzień nie ma nic lepszego niż comfort food. Ja w ogóle ostatnio uważam, że ludzie, którzy nie cieszą się na jedzenie, to jest jakiś podejrzany sort indywiduów niepewnej konduity.

A teraz do dzieła. Skupmy się, bo tu hardkory straszliwe.

Czego nam trzeba?

jajko albo dwa albo trzy – w zależności od wielkości rondelka

kiełbasa, coś a la italian sausage, czyli biała, ja użyłem auchanowskiej ekhm… „palcówki”; w ostateczności mielona wieprzowina

odrobina musztardy

odrobina oregano i przetartego tymianku (albo mieszanka ziół śródziemnomorskich)

pieprz czarny

gałka muszkatołowa

sól morska

1 jajko (surowe i takie ma pozostać)

mąka pszenna

bułka tarta

i dodatki: u mnie pomidor, czerwona cebula, piklowane malutkie ogórki, marynowany czosnek (z tych ogórków ;)), ser, wędlina, kawałek bagietki

I jedziemy:

Parujemy jajka. Można je gotować, można parować, jak kto woli. Przy parowaniu wlewamy wody do rondelka tak na 2-3 cm, przykrywamy, doprowadzamy do wrzenia i delikatnie kładziemy w nią jajka. Ważne żeby pokryły cały rondel, tj. żeby nie było dużo wolnego miejsca. Stąd liczba jajek uzależniona jest od średnicy rondelka. Przykrywamy i parujemy (steam ;)) przez dokładnie 6 minut. Będą wtedy idealnie „na średnio”, czyli całkowicie ścięte białko i lekko płynne żółtko. Moje ze zdjęcia niestety przegapiłem o prawie minutę i widzicie efekt – żółtko jest ledwie płynne. Pamiętajcie tylko, że macie różne garnki, palniki i kuchenki. Trzeba czasem poćwiczyć, ale generalnie te 6 minut to taka górna granica.

Wstawiamy je pod wodę, chłodzimy, a chłodne obieramy pod strumieniem bieżącej wody, żeby łatwo złaziła skorupka. Odkładamy.

Kiełbasę… PALCÓWKĘ, hihi, gimbaza, obieramy z jelitka, bo potrzebny nam tylko wkład. Niestety choć owa… krkrkrkghfghgghgh… palcówka… jest pyszna, to jako kiełba do oklejania sprawdza się średnio. Tu jesteście zdani na siebie, ale polecam raczej białe albo surowe, dojrzewające. W ostateczności można wziąć po prostu mielone mięso, tyle że pamiętajcie by dodać wtedy nieco rozmarynu, gorczycy, pieprzu i ew. ziela angielskiego, żeby uzyskać kiełbasiany posmak.

Do farszu dodajemy przyprawy oraz – w moim przypadku – odrobinę musztardy. Dałem ją, by się nieco lepiej kleiło, ale ogólnie to dobry pomysł, bo mięso będzie miało taki lekko ostrawy posmak (dajemy dijon lub sarepską).

I teraz najgorsze. Bierzemy folię spożywczą, na nią wykładamy mięcho, rozklepujemy je tak, by był to cienki, płaski placek mięsny. Kładziemy jajko i wszystko zawijamy leciutko w ręce w kulkę. Zdejmujemy folię i formujemy otoczkę wokół jajka. Jak wam się kiełbasa zbuntuje, tak jak mnie, to zamieńcie mięso na mieloną wieprzowinę plus przyprawy. Owinięte jajko tarzamy w mące, potem w rozkłóconym jajku, potem w bułce tartej.

Rozgrzewamy olej w jakimś rondlu, a gdy będzie bardzo gorący, wkładamy weń jajko/jajka. Smażymy na głębokim tłuszczu do momentu ciemnego złota. Wyjmujemy na ręcznik papierowy, osuszamy i dajemy odrobinę ostygnąć.

Pomidory czy inne dodatki układamy na talerzu. Jajko kroimy na pół nożem do chleba. Powoli i ostrożnie, żeby się nic/niewiele rozwaliło.

Zajadamy, wyrzucając z siebie ciche „ojezujezujezu”.