Ok, to pierwszy przypadek, kiedy chleb podbił ludzi zanim wypuściłem przepis na Kuchnię Cyniczną. 😉 I to w dodatku po drugiej stronie stawika! No ale powoli zbierajmy się do rzeczy. Znudziło mnie pieczenie od czasu do czasu tego samego, bazowego pieczywa. Czas na małe modyfikacje, skoro ten miód już stoi na półce. 😉 Co prawda piekłem chleb około trzeciej nad ranem, więc akurat nie nabyłem ziarenek, ale wolna wola i takoż droga. Od razu mówię, chleb wymaga nieco cierpliwości i łapska. Cierpliwość skreślacie, jeśli macie mikrofalę (ja nie mam). Łapsko niestety potrzebne. Poza tym, to nadal chleb drożdżowy, nie na zakwasie, więc zasada ogólnie pozostaje taka sama. Zawsze też jak piekę własne pieczywo, a zwłaszcza chleb, czuję ten ciężar kultu przodków. Nie, że pompowana głęboko mrożona sraczka z supermarketu, a prawdziwy chleb. Na drożdżach, tak, ale prawdziwy, własnymi rękoma zagnieciony. Upieczony po bożemu, w piekarniku, a nie maszynie za 800 zł (podobno tyle kosztują te mniej psujne, sprawdzać nie zamierzam, natura rączki po coś dała). No i ten, powiadam wam, wyszedł mi tak dobrze, że by mnie uściskał Bolesław Chrobry, najlepszy taktyk wczesnej Polski. Mógłby też złota sypnąć, choć się nie upominam. Ale ale, sprawy nauki do kolokwium odkładamy i bierzemy się za pieczenie. 😉

Do rzeczy!

Czego nam trzeba?

mąka pełnoziarnista (znalazłem fajną mąkę, firmy na L, pełnoziarnista do chleba z orkiszowej, żytniej i pszennej) – ok. 500 g

mleko – ok. 250 ml

drożdże z kostki – ok. 20 g

miód – 2 łyżki stołowe

sól – 2-3 szczypty

olej z pestek winogron (ale może być inny, a nawet masło) – 2-3 łyżki stołowe

mak – garstki 😉

sezam – garstki 😉

jajko – 1

I jedziemy:

Najpierw zaczyn. Jak macie mikrofalę to jest moment. Jak nie, to zagrzewacie mleko w rondelku, rozpuszczacie miód, studzicie do Kryszny. Krysznę tłumaczyłem kilka razy, ale – do mleka wkładamy mały palec (czysty!) i liczymy do 10-ciu, albo walimy mantrę. Jak przez 10 sekund nie poczujemy chęci wyciągnięcia palca, ani nie czujemy, że mleko jest chłodne, to właśnie będzie idealna temperatura dla drożdży.

A zatem drożdże wkruszacie w mleko z miodem. Jeśli czujecie się zestresowani przez miód, że to, że tamto, to możecie dać szczyptę cukru, ale na pewno poradzą sobie bez niego. Zostawiacie pod ściereczką na 10 minut do kwadransa.

W misce już naszykowana mąka, sól i mak. Mak wedle uznania. Nie trzeba parzyć ani nic – bierzecie suchy z torebki i bach. Wlewacie zaczyn. Najlepiej nie cały – jak przy rozcieraniu, żeby połączyć, będzie za mało, to zawsze dolejecie. Jak nalejecie za dużo, to… no, to jest wtedy troszkę większy problem. Zaczynamy zagniatać, przy okazji kilka razy lejąc w złożoną w dzióbek dłoń (ja zawsze tak robię, bo bym z odmierzaniem łyżek osiwiał, a poza tym natłuszczoną dłonią lepiej włazi tłuszcz) olej. Zagniatamy do skutku. Nie że odejdzie od łapki. Ma być gładkie jak tyłeczek elfiej panny (kto wie, czego to parafraza i mutacja, zapraszam na piwo ;)).

Gładkie będzie po ok. 10-15 minutach porządnego zagniatania, wszystko zależy od pary w łapsku. Można podsypywać delikatnie mąką. Gdy już jest wspaniałe jak wiersze Szymborskiej o Leninie, a jednolite jak genotyp w Irlandii, formujemy kulę i zostawiamy w misce na jakąś godzinę. W ciepłym miejscu.

Po około godzinie ciasto powinno w miarę podwoić objętość. Formujemy zeń ładny bochenek. Jak macie keksówkę, możecie w keksówce, ale ja jestem jakiś taki staromodny. Pamiętam z dzieciństwa tzw. „bułeczki Krasińskiego” (okrutny dowcip, wiem), które robił i do dzisiaj robi kielecki Społem i takich bułek nie znajdziecie NIGDZIE. Inne piekarnie robią niby podobne, niby też takie małe, zgrabne, z dwoma sznytami, ale to jest żal i sromota, a nie społemowskie bułeczki. 😉 Tak samo pamiętam dawne, naprawdę dobre chleby, jeszcze z tzw. listem od piekarza. Dlatego róbcie jak chcecie, ale ja sobie formuję klasyczny bochenek. Można go zostawić na jakiś czas (ok. pół godziny), ale równie dobrze można upiec od razu, zwłaszcza jeśli zbliża się piąta rano.

Smarujemy zatem bochenek rozkłóconym jajkiem, posypujemy sezamem i pieczemy w ok. 185 C. Ile? Zawsze powtarzam, że to zależy od piekarnika. U mnie to około pół godziny. Jak zerkniecie i chleb będzie już powoli ciemnozłoty na wierzchu, to znaczy, że środek jest idealny. Gasicie, uchylacie drzwiczki i studzicie. Potem tylko wystarczy, już wystudzony (i ululany, żeby się nie zapadł – nie warto psuć chleba krojąc go na gorąco) wyjąć, ukroić piętkę, zjeść natychmiast i zrobić fotkę dla Amerykanów, których się właśnie zaraziło DIY.

Kuchnia Cyniczna łączy świat normalnie no. 😉