Pierwszy wpis z tagiem #NPTD czyli Nie Próbujcie Tego w Domu. 😉

Jak wiecie, ostatnio non stop siedzę przy kuchni tej co bardziej z daleka, a konkretnie z daleka na wschodzie. Wreszcie, wracając z uczelni, zachciało mi się ruszyć zad i kupić butelkę oleju, takiego zwykłego, rzepakowego. Po co? Ano po to, żeby narobić sobie na zapas podstawy kuchni syczuańskiej czyli oleju chili. Po co bowiem kupować cholernie drogie maleńkie oleje, skoro można sporo zrobić samemu i będzie równie dobre, jeśli nie lepsze (bo bez dodatków)?

Generalnie po pierwsze na olej chili jest masa, ale to masa przepisów. Każdy robi po swojemu, niektórzy tylko z płatków chili, inni dowalają tam miliony składników. Ponieważ nie mieszkam w Chinach, postanowiłem pójść we względną prostotę. Nasze kubki smakowe i tak są zupełnie inaczej przystosowane do żarcia, co zresztą odbija się w warstwie językowej. O ile Chińczyk ma kilkanaście bazowych przymiotników na typy ostrości, my w Polsce powiemy co najwyżej „pikantne, ostre” a potem dodamy np. wyrażenie przyimkowe „w chuj” albo dołączymy przymiotnik „zajebiście”, „kurewsko” itp. Tych co bardziej wrażliwych na wulgaryzmy przepraszam, ale taka jest prawda. Leksykalnie nie wyrabiamy, wyrabiamy albo ekspresywizmami (j.w.) albo parafrazami, opisami, które słychać czasem np. pod budką z kebabem „o stary, to będzie piekło dwa razy”.

W każdym razie mój olej chili jest bardzo prosty do zrobienia i wymaga tylko czterech składników: płatków chili, pieprzu syczuańskiego, soli morskiej i orzeszków ziemnych (arachidowych). I to w zasadzie tyle. Proporcje ustalcie sami – w zależności od tego, jak bardzo ma być to ostre. Pamiętajcie tylko, że pieprz syczuański owszem, jest ostry (z zapaszkiem kolendry), ale on działa odrętwiająco na gębę, dzięki czemu potem wyłazi ostrość innych składników. Chili – no to wiadomo.

Przepis ten to tworzenie półproduktu, ale przyda wam się w dwójnasób, bo raz, że nigdy już nie kupicie oleju w sklepie, dwa – będę go teraz używał dość często, więc nie trzeba będzie pisać za każdym razem przepisu. 😉

Czego nam trzeba?
oleju rzepakowego (w zasadzie każdy się nada poza tymi, których grzać nie wolno, np. oleju sezamowego)
płatków chili (albo całego chili, które rozdrobnimy)
pieprzu syczuańskiego
soli morskiej

I jedziemy:

Potrzebujemy patelni i mniejszego rondla.

Na patelni rozgrzewamy stosowną ilość oleju. Bardzo fajna proporcja to 1 część chili na 4 części oleju. Będzie kosmicznie ostre, ale o to chodzi.

Gdy olej już się nieco rozgrzeje (nie walmy maksymalnego ognia, bo on ma być gorący, a nie bulgotać i się palić…), wrzucamy weń pieprz syczuański. Ja dałem dwie stołowe łyżki + Miauczyńskiego (małą szczyptę ;)). Niech się przepraża. Gdy kulki pieprzu zaczną czernieć, a my, jak nachylimy się nad patelnią, poczujemy cudny zapach – znaczy że gotowe.

W rondlu mieszamy płatki chili, orzechy ziemne i szczyptę soli morskiej.

Zanim zgasimy ogień pod patelnią, albo wyjmujemy zgrabnym sitkiem kulki pieprzu (nie będą potrzebne) albo na rondlu kładziemy sito – byle nie z plastiku… 😉 i przelewamy olej do chili z orzechami. Zacznie buzować, więc możemy pomiąchać łyżką. Odstawiamy aż przestygnie i przelewamy do słoików.

Gotowe! A następny przepis będzie już na konkret potrawę. ;>