Kiedy włażę, jest oczywiście dziki tłum i człowiek na człowieku. Adnan macha do mnie ręką i woła „Cześć, polonistyka!”. Patrzę podejrzliwie na talerze z paciajami. Jedna z nich nazywa się „danie dziekańskie”. Pytam, Chryste, co to jest? Takie bardziej na słodko, z ananasem i tak dalej, odpowiada mi Adnan, a widząc, że nie jestem przekonany, dodaje, że sesja idzie i że ono jest słodkie, żeby dziekana udobruchać, bo to nie może być zły człowiek. No to ja jednak wezmę meksykańskie.

 

Bonusowo herbata. Już nawet nie pytam czemu.

 

O „Saharze” powiedziała mi ze dwa lata temu znajoma. Jakoś tak przy okazji gadki w stylu „głodne studenty”. Wiadomo – na kampusie bufetów jest w bród, a powiedziałbym nawet: w piździec. Jeden z nich, nie pomnę nazwy, reklamuje się, że ma ok. 100 dań z kuchni polskiej i innych. Nauczony doświadczeniem restauracji, które chwalą się liczbą dań, jakby to miało jakieś znaczenie (ma, ale przeciwne do zamierzonego), zajrzałem tam raz, a potem uciekłem z krzykiem.

 

„Sahara” to też w pewnym sensie bufet uniwersytecki. W przeciwieństwie do innych jednak pustoszeje około 15:00-15:30, co oznacza, że z reguły skończyło się żarcie na dany dzień. Menu nie jest jakoś szczególnie wymyślne, bo to kilka różnych paciai, jak to mówię, czasem polędwiczki (jak na fotce), jakiś makaron z czymś czy inne bajery. Ale ten barek w Instytucie Archeologii to coś więcej niż suma składników. Owszem, żarcie jest naprawdę dobre i stosunek ceny do jakości – git majonez dla studenckiej kieszeni. Owszem, jest świeże – nigdy, ale to nigdy nie miałem skuchy, że zjadłem coś „wczorajszego”. Owszem, Adnan, czyli właściciel, dorzuca czasem nowalijki do menu – czyli różne dziekany, Libie (Libijskie zostało), od czasu do czasu polędwiczki na różne sposoby, szaszłyki i tak dalej.

 

Tyle, że – i to wie każdy kto choć raz zaszedł do „Sahary” – ten barek to coś więcej. Świat, jak wiadomo, to przykre i zimne miejsce, gówno pełne polityków, cynizmu, machinacji, ustawicznej podpierdolki w pracy czy nauce, mandżurskich psów wyrywających sobie ostatni kawał mięsa i tak dalej. I za każdym razem kiedy jestem przygnębiony rzeczywistością i idę do „Sahary”, to jakbym trafił w kompletnie inną rzeczywistość, w której ludzie są mili bo są po prostu mili. Zagadują i pytają o zdrowie nie dlatego, że small talk, którego podskórną regułą jest „mam w dupie to, co mówisz, realizujemy grę społeczną” tylko dlatego, że rozmowa to fajna rzecz. Czujesz się, jakbyś wkroczył w zupełnie inną rzeczywistość takiej organicznej radości życia. A że żarcie przy okazji jest dobre, to tylko lepiej. Nawet jeśli łapiesz się na tym, że w zasadzie głodny tak bardzo nie jesteś, no ale skoczysz chociaż na frytki, żeby się trochę zregenerować, zanim wrócisz do rzeczywistości.

 

 

Jak jesteś pierwszy raz i w zadumie patrzysz na wyłożone żarcie, któraś z Dziewczyn (nie mam pojęcia jakie mają imiona, to są tzw. Dziewczyny ;)) bierze łyżeczkę i, nawet jak nieśmiało protestujesz, zmusza, żebyś spróbował każdego, to wybierzesz, które ci odpowiada. Jak nie masz kasy, bo brakuje ci akurat złotówki, Adnan mówi, żebyś się nie przejmował, dorzucisz Dziewczynom do skarbonki, jak będziesz miał przy następnej okazji. Jak jesteś z koleżanką, dostajesz herbatę za friko plus żartobliwy tekst o polityce prorodzinnej. Jak jesteś Chimkiem, dostajesz ostatnio herbatę z automatu. Moja morda musi być wyjątkowo uczciwa albo sympatyczna, sam nie wiem.

 

Danie (każde) składa się z triady – mięsko/paciaja/wege, frytki, sałatka i kosztuje 15 zeta albo 12,50 w tzw. wersji pomniejszonej, przy czym wersja pomniejszona polega na tym, że jesteście w stanie o własnych siłach odejść od stołu. Jest też opcja „dziś bieda”, czyli frytki za bodaj 5 zeta. Polecam, oni naprawdę umieją smażyć frytki. I mają dobre frytki. W ogóle frytki są super, co tu dużo gadać. Jest trochę opcji wegetariańskich, są zupki i kanapki, kawa, herbata, napoje, takie tam różne, ale jednak nie ukrywajmy – ludzie przychodzą tam często nie tylko, żeby zjeść, ale żeby oprzeć się o barek, pożartować chwilę z Adnanem, uśmiechnąć się do Dziewczyn i poczuć, że świat wcale nie jest takim złym miejscem.

 

Jak ktoś ma okazję zajrzeć, polecam, choć często jest dziki tłum, zwłaszcza w okolicy godziny lanczowej, czyli 12-14. Trzeba umieć trafić. Wrażenia niezapomniane, żarcie bardzo fajne, ale najważniejszy chyba jest ten ulotny składnik, którego nie ma ani w paciai ani w herbacie, tylko wklejony jest gdzieś w ściany, to uczucie, które sprawia, że niby posiedzisz tam pół godziny, a podładowujesz zmęczone życiem bateryjki.

 

Ocena: czyste źródełko i chłód baldachimu na środku pustkowia