Ostrzegam wrażliwych – stylistyka podobna jak w przepisie na czekoladową mysz, rodem z „Dziecka Rosemary”. A diaboliczne głównie dlatego, że robione o czwartej nad ranem, oraz że są czarne jak szatańska dusza. O tym, że są diabolicznie dobre nawet nie mówię. To przepis w pewien sposób zastępczy, chciałem wam pokazać jaką fajną mutację budyniu zacząłem robić, a ciasto półkruche, które zrobiłem z nim i wiśniami było, owszem, przepyszne, ale zdjęcia wyszły koszmarne. Nie to, żeby 90% moich fotografii nie było potwornie złych, ale te były WYJĄTKOWO przerażające. Nawet ja mam granice przyzwoitości, jeśli chodzi o gówniane fotki na bloga.

Jestem mocno zadowolony z tych muffinków. Co prawda nie wyglądają tak spektakularnie jak filmowe, ale tamte zanosiłem do redakcji, między obcych ludzi, więc trzeba było stanąć na wyżynach wyjątkowo libertyńsko pojmowanych zdolności manualnych Chimka.

Jak zwykle – muffinki to zero problemów, zero pomyślunku, prosta rzecz. Z racji, że jest tu kakao, ciasto było gęstsze niż zwykle i mniej rozmiąchane – żebym miał większe „czapeczki”, które później trzeba odkroić. Sposób na krem ciastkarski, czyli budyniowy, ale na odwrót niż ja robię, podkradłem z bloga Kuchnia pod wulkanem, jak klikniecie to od razu macie linka do tego pysznego ciasta, co takie złe fotki były.

Jeśli, swoją drogą, ktoś się zastanawiał, czy jestem normalny, to teraz ma najlepszy dowód na to, że wszystko jest w porządku. Jak mnie złapie nocny głód na słodkie, bo od trzech godzin piszę (nie zawodowe, aczkolwiek ambitnie klecę ten tekst z zamiarem wydania) o śniegu, zamieci i w ogóle sromocie, to znaczy, że trzeba zrobić coś dobrego. Zazwyczaj sobie myślę, nooo szybciutko machnę muffinki i będzie po krzyku. Dopiero w trakcie przypominam sobie, że trzeba zrobić muffinki, krem (najlepiej jednocześnie), potem wystudzić, przekroić, przyozdobić, wychłodzić i dopiero można jeść. W efekcie poszedłem spać o szóstej rano, a zjadłem dopiero dzisiaj.

No ale do rzeczy.

Czego nam trzeba?

muffinki
na suche:
mąka – ok. 250 g
kakao – ok. 2 łyżeczki
cukier – ok. pół szklanki
proszek do pieczenia – 1 i 1/2 do dwóch łyżeczek
soda oczyszczona – 1 łyżeczka

na mokre:
mleko – 250 ml
olej – 80 ml
jajko – 1

krem:
jajka – 3
cukier – 150 g
cukier waniliowy – 2 do 3 łyżeczek
mąka pszenna – 100 g
mleko – 500 ml

kruszonka:
masło
mąka pszenna
cukier
w proporcji masło + cukier = mąka, można jednakowoż nieco zmieniać, w zależności od efektu

wkład:
banan – 1
wiśnie, takie z zalewy – tyle ile muffinków

I jedziemy:
Nooo… Widzicie, wszystko proste (może poza kremem, ale to tylko ze względu na miąchanie ku chwale Gwiazdy Zarannej), tylko trochę czasu jednak schodzi. Zróbmy zatem najpierw kruszonkę tak dobrą, że skruszy bramy niebios. Zagniatamy, rozcierając w dłoniach masło, w miarę miękkie, z mąką i cukrem, celebrując podróż przez piekielne kręgi, w kierunku Limbo. Odstawiamy gotowe grudki.
Teraz krem i muffiny. Można to robić jednocześnie, nawet polecam, bo wtedy stygną jednocześnie obie rzeczy i oszczędzacie czas. A zatem rozgrzewamy piekarnik, ale tylko do 170 stopni, bo już minęliśmy te najgorętsze miejsca w piekle.  Stawiamy też owo pół litra mleka na małym ogniu, w stosownym garnku. Gdy nam się obie rzeczy grzeją, w jednej misce sypiemy i mieszamy suche do muffinków. W drugiej misce mieszamy mokre do muffinków.
W trzeciej misce mamy już wbite jajka, cukier, zatem o czwartej nad ranem, wyjąc Mikserem Potępienia ukręcamy taki ładny kogel. Gdy będzie gotowy, dosypujemy mąkę, ale lepiej w kilku partiach, bo ładniej się i efektywniej wymiesza.

Piekarnik na pewno już zagrzany, mleko ciepłe, ale jeszcze się nie zagotowało. Czynimy więc muffiny. Wlewamy mokre do suchego i bełtamy Widelcem Grozy, tym samym którym wcześniej dźgaliśmy potępieńców. Nie za bardzo, zresztą jak zauważycie, dzięki kakao ciasto będzie gęstsze niż zwykle. To nam się przyda, bo chcemy mieć co odkroić. Można ew. dodać nieco więcej sody oczyszczonej, raz że wierzchy będą podwójnie chrupiące, jak kości zdrajców i wiarołomców, dwa – że mocniej wypchnie nam się ciasto. Kakaową maź Zła rozlewamy do wgłębień w formie, tak do dwóch trzecich, żeby nam się podczas rośnięcia ciasto nie wylało, jak szatańskie legiony w Har-Magedon. Posypujemy je kruszonką. Ciasto, nie legiony. Na nie przyjdzie pora.

Gdy włożymy muffiny do pieca (mają tam być 20 minut), mleko powinno zacząć się gotować. Wlewamy je zatem do garnka, w którym ucieraliśmy kogel i stawiamy ten garnek na jak najmniejszym ogniu. Teraz trzeba mieszać, cały czas. Nasz krem będzie systematycznie gęstnieć jak powietrze podczas Apokalipsy według dowolnego przekazu, w tym apokryficznych. Mieszać musimy, bo inaczej po pierwsze, nawet przy grubym dnie, krem zacznie przywierać i tworzyć grudy (gdy cały czas mieszamy te grudy od razu rozbijają się na gładki krem), po drugie… Nie ma po drugie, niech to wam wystarczy. 😉 Mieszamy metodycznie, w jedną stronę, można mantrować po drodze; mieszamy aż do momentu uzyskania mocnej, gęstej konsystencji. Gasimy i odstawiamy do chłodzenia.

 

Gdy muffiny przekroczą dwudziestą minutę, powinny dojsć do poziomu „ciemne jak szatańska rzyć”. Wyłączamy piekarnik i niech się powoli studzą. Gdy się studzą, możemy wziąć banana i pokroić go na plasterki.

 

Gdy i krem i muffinki będą już chłodne, ścinamy im czubki. Głowy. Polecam wzorować się na Maksymilianie de Robespierre. Na muffinka kładziemy w miarę równą warstwę kremu, plasterek banana i przykrywamy ściętą wcześniej głową. Tę przystrajamy kleksem kremu i przydajemy przysłowiową wiśnię. Jeśli macie czas, możecie się pobawić i np. sam szczyt do wisienki przystroić ubitą na sztywno śmietanką. Mnie się nie chciało, bo już wstawał świt, a cytując znany wiersz Tadeusza Micińskiego „Lucifer”:

Na harfach morze gra — kłębi się rajów pożoga —
i słońce — mój wróg słońce! wschodzi wielbiąc Boga.

Tak czy inaczej – układamy muffiny na talerzu, wsadzamy do lodówki do schłodzenia (po schłodzeniu będą znacznie lepsze ze względu na to, że krem uzyska idealną już strukturę pyszności ;)).

Wtryniamy dnia następnego. O bogowie, jakie dobre wyszły!