Jest taka kategoria książek, nie tylko kulinarnych (proszę sobie wyobrazić, że czytam też inne ;)), które określam jednym słowem – sympatyczne. Do tej kategorii na pewno wrzuciłbym recenzowane kiedyś „Słodkie życie w Paryżu” Davida Lebovitza. To taka niespecjalnie skomplikowana literatura, bez zadęcia, której rdzeniem są ciekawe dykteryjki i przemykająca cichcem wiedza. Albo po prostu lekko autobiograficzny szlif. „Apetyczna panna Dahl” to właśnie ten segment. Książka absolutnie bez ambicji bycia Tą Literaturą Kulinarną. W przeciwieństwie do wspomnianego Lebovitza, mamy tu jednak do czynienia z nieco innym rozkładem sił – u Dahl przepisów jest setka, zaś opowiastki stanowią tylko, choć bardzo przyjemną, oprawę  do poszczególnych rozdziałów.

 

W sumie miałbym jakiś oburz na tytuł, który w oryginale brzmi „Miss Dahl’s voluptous delights”, czyli  – to nie wymaga translatorskiej gimnastyki – „Zmysłowe przysmaki panny Dahl”. Strasznie mnie uwiera, kiedy tłumaczowi wydaje się, że jest jakimś pieprzonym artystą. Nie jestem (już, po latach, nareszcie!) zwolennikiem tzw. tłumaczeń filologicznych, ale są pewne granice „sprzedajności” tłumaczonego tytułu. Ale prawda jest taka, że tłumacz tu nie zawinił – jest po prostu program TV, zatytułowany „Apetyczna panna Dahl”, a data wydania książki pokrywa się z puszczeniem tegoż programu w polskiej telewizji. Przypadek? NIE SĄDZĘ! 😉

Tak czy inaczej, do rzeczy.

Sophie Dahl przypuszczalnie lepiej znana jest (tzn. bez kwerendy) przez kobiety. Modelka rozmiaru większego niż XXXS, słynna reklama Opium, bla bla bla, wiecie doskonale, że musiałem uruchomić aparat poszukiwawczy. Nie zamierzam ściemniać, że śledziłem przez lata kampanie reklamowe i jej karierę modelki. Poza tym – wielu rzeczy, choć od dość zabawnej strony, dowiecie się z samej książki. Te zbiory anegdotek napisane są prostym i przyjemnym językiem, takim stylem nie tyle młodzieżowym, co lekkim. Nie wiem czy to ze względu na dziadka (od „Charlie i fabryka czekolady”), czy po prostu ma dobry warsztat. Myśli o ghostwriterze nie dopuszczam, jakoś by mi to nie grało. Czyta się to właśnie – sympatycznie – a co najważniejsze, nie znajdziemy u „panny Dahl” ani grama egzaltacji. To właściwie największy plus. Serio. Można być kosmitą, można rzucić błędem merytorycznym, czy dziwnymi wskazówkami, ja to przeżyję. Ale od egzaltacji wypadają mi plomby. I te światłoutwardzalne i stary dobry amalgamat.

Książka podzielona jest na cztery pory roku, a w nich – śniadania, obiady i kolacje. Od razu mówię, to nie do końca jest mój typ kuchni. Dania są pisane pod młode pokolenie. Celowo nie używam tu dookreślenia „kobiety”, bo nie tylko kobiety w dzisiejszych czasach mają spięcie prądu w mózgu na temat idealnej linii. 😉 Oczywiście nie jest tak, że wszystkie rzeczy są pieczone, bez tłuszczu i tak dalej. Desery znajdziemy odpowiednio napakowane śmietaną, trafi się i jakieś nieco cięższe danie obiadowe, ale – i tu już dietetyka nie ma nic do rzeczy – podoba mi się podstawowe założenie, czyli prostota. Ostatnio jestem zwolennikiem prostoty, to znaczy użycia trzech, czterech składników wysokiej jakości i zrobienia z tego czegoś, co nie musi wyglądać jak dowolny cud świata, ale smakowy orgazm urwie tyłki jedzącym.

„Apetyczna panna Dahl” ma oczywiście obowiązkowy format albumowy, to znaczy przepis na stronę, zdjęcie na stronę. Na temat zdjęć nie ma się co wypowiadać – albumówki zawsze stoją dobrymi fotografiami kulinarnymi. Przepisy są (co nie jest regułą, możecie mi wierzyć) proste do zrekonstruowania. Dla mnie oczywiście największym mięchem było czytanie nie przepisów, a tej oprawy, ale wiem, że znaczna większość czytelników tzw. „literatury użytkowej” skupiona jest nie na pierwszym, a drugim słowie tego złożenia. W przeciwieństwie do takiego „Kocham gotować” Magdy Gessler, „Apetyczna panna Dahl” naprawdę nadaje się dla totalnych amatorów. Nie trzeba ogromnej wiedzy, czy nawet doświadczenia – przepisy są proste do wykonania w domu, całej książce zresztą przyświeca idea tzw. comfort food, czyli jedzenia od mamy/babci. A że te przepisy są lekko podkręcone przez zdrowsze składniki, czy mutacje – tym lepiej dla kogoś, kto niekoniecznie ma parcie na spędzanie w kuchni kilku godzin dziennie. A chce na przykład raz na imprezę pokazać znajomym, że potrafi nieco więcej niż przypalić wodę w czajniku elektrycznym. 😉

To właśnie słynne zdjęcie, żebyście nie musieli googlować… 😉

„Apetyczna panna Dahl” to właśnie przede wszystkim rzecz dla ludzi żyjących w pośpiechu. Leniwa i spokojna narracja, nieskomplikowane, a dobre przepisy i przede wszystkim – zero egzaltacji, a jakaś taka naturalna radość z gotowania. Kupować? Pewnie, to moim zdaniem idealna książka na prezent dla okazjonalnych amatorów patelni. Kto już zjada zęby na teflonie nie wyniesie z tej książki zbyt wiele, ale może da się skusić dykteryjkami z życia modelki (i teraz już pisarki). „Apetyczna panna Dahl” to druga strona skali, niż np. „Kill Grill” Anthony’ego Bourdaina…

…który zostanie zrecenzowany w następnej kolejności. Szykujcie się na potok wulgaryzmów, tempo jak w kuchni „Les Halles” i potwornie wielki kawał T-Bone. 😉

(za pożyczenie książki dziękuję pani Marcie ;))