Ignoruje to, że nie pisał na blogu od eonów i gładko przechodzi do rzeczy.

Nadrabiam ostatnio, w krótkich przerwach pomiędzy recenzowaniem potwornie długich gier i pisaniem licencjatu, różne książki zahaczające o tematykę gastronomiczną. Na tapecie są trzy (tak, teksty o wszystkich się pojawią!), zaś na pierwszy ogień rzucamy do przypieczenia „Czosnek i szafiry” Ruth Reichl.

 

Ruth Reichl to taka kultowa recenzentka restauracji nowojorskich, która pisywała swoje teksty do „New York Times”. Czemu kultowa? Ano temu, że babka miała nawyk przebierania się za inne osoby, żeby nie rozpoznali jej szefowie kuchni i tym samym nie przymilali się – recenzje NYT to taki lokalny dla nowojorczyków odpowiednik gwiazdek rodem z poradnika Michelin. Sami rozumiecie.

 

Książka jest ułożonym z grubsza chronologicznie zbiorem opowiadanek dotyczących różnych aspektów pracy Reichl, jej pożycia redakcyjnego oraz – co dla nas najciekawsze – przede wszystkim tajniki tych dziwnych momentów, kiedy idzie się do restauracji haute i zamawia. I idzie się czasem jako recenzentka, a czasem jako niby lekko biedująca starsza pani albo wesoła, niedzisiejsza hipiska. Jest to książka z kategorii „tak zabawne, że smutne, tak smutne, że zabawne”. Reichl bez pardonu pokazuje pewien snobistyczny szlif, który towarzyszy wypasionym restauracjom, to, w jaki sposób traktują gości kelnerzy, kucharze czy sprawdzające rezerwację hostessy. Restauracje z pompą, skrzypcami i Murzynem grającym na kontrabasie to niekoniecznie moja filiżanka herbaty, aczkolwiek – zupełnie przypadkiem – zdarzyło mi się w takiej być (przypuszczam, że kolacja w tej restauracji kosztowałaby mnie mniej więcej tyle, ile zarabiam w rok). Mimo wszystko, te w gruncie rzeczy przykre epizody i nastawienie do gości podane są w dość zabawnym i nierzadko autoironicznym sosie. W każdym rozdziale pojawiają się też nieliczne przepisy, które Reichl wyciąga albo ze swoich restauracyjnych przygód albo różnych wydarzeń z przeszłości. Każdy, z reguły, rozdział opatrzony jest też tekstem Reichl – jej recenzją danego miejsca, co jest w sumie ciekawym zabiegiem narracyjnym, bo np. po jej wspomnieniach możemy się spodziewać, że Reichl była względnie zadowolona, a tu bomba: jedna gwiazdka czy egzekucja danego miejsca.

 

Brzmi całkiem fajnie, nie? No i pewnie takie jest, jeśli przeczytacie oryginał. Coś, a konkretnie lektura polskiego przekładu oraz mimo wszystko całkiem niezła znajomość angielskiego, mi każe podejrzewać, że w oryginale książka jest dość lekka, co prawda z masą lekko manierycznych i trochę już zleksykalizowanych porównań i metafor kulinarnych, ale mimo wszystko pewnie jest tam jakaś taka popołudniowa płynność stylu…

 

…która została kompletnie zarżnięta w polskiej wersji. Naprawdę. Kurwa, naprawdę. Tłumacz(ka) tej książki ewidentnie albo nie do końca ogarniała temat kulinariów albo niektóre fragmenty przekładała o piątej nad ranem albo miała jakiś kuriozalny dedlajn, bo to co się tam wyprawia to rzecz rzadko spotykana nawet w czasach literatury pisanej ogólnie kiepsko albo kiepskiego i niechlujnego przekładu. Nie mam zamiaru, bo cenię swój czas, wypisywać wszystkich kawałków kiszki, jaka tam się pojawia. Zniósłbym jeszcze jakieś drobne, leksykalne pomyłki, ale kiedy czytam jakiś fragment i kompletnie go nie rozumiem (a nie jest to, do cholery, Mann, Dostojewski czy Joyce), a chwilę później myślę, jak to mogło brzmieć po angielsku i czemu tłumaczka zmieniła formy osobowe, to coś tu jest nie tak.

 

Mało tego, już nawet przymknąłbym oko na literówki, bo jest ich tyle, że wygląda to tak, jakby kot szefa kuchni nasrał w wentylator. Przymknąłbym oko na te wszystkie drobne, destabilizujące czytanie, ale mimo wszystko mało irytujące korektorskie kiksy. Problem jednak w tym, że albo nie było redakcji dla tłumaczki (nie zdziwiłbym się) albo, nie wiem, meteor spadł tam. Nie wiem co to jest „krokiet po chińsku”. Pewnie sajgonki, tzn. spring rollsy. No serio? Albo uparte nazywanie makaronu „kluskami”. Nie no, ja rozumiem, jestem z Kielc, u mnie się mówi kluski i to fajna, regionalna sprawa, ale generalnie nazwa tych rzeczy z (różnej) mąki, jajek i wody, które się jada z zupami albo warzywami i które są jednym z fundamentów azjatyckiej kuchni, tak żeby nikt tego nie pomylił z np. kluskami śląskimi to „makaron”. Kolejna rzecz, pewien sushi master wykrawa paski otoro i pyta, czy na początku podać „saskimi”. Przypuszczam, że chodziło o „sashimi” i o ile literóki w zqczajnch wyrazack bym zrzoumiał, to jednak, kuźwa, zmiana w nazwie potrawy robi ogromną różnicę. Jest tego niestety znacznie więcej. Nie powinno się raczej robić takich rzeczy, jak tłumaczenie z czapki nazw charakterystycznych dla niektórych kuchni. Jest jakaś tradycja, a nawet jeśli jest mylna – od czegoś jest dolny margines i zawsze można dać przypis.

 

No, już, bo zaczynam wyliczać, a przecież nie tak miało być. Jeśli ktoś potrzebuje względnie lekkiej lektury do Polskiego Busa, trochę ciekawostek dotyczących pracy krytyka (w Polsce jest chyba jeden krytyk kulinarny…), to polecam… oryginał. Przekład to jest groza, groza i już po apokalipsie. Jeśli mieszkacie w Wawie, to pewnie Cookoff ma to w oryginale, a jak nie ma, to z tego co wiem, mogą sprowadzić. Ale nie jestem pewien, czy gra jest warta świeczki.

Ocena (głównie polskiej wersji): pasztet Profi, który udaje foie gras

(R. Reichl, Czosnek i szafiry czyli sekretne życie krytyka w przebraniu, Warszawa 2007)