Tym razem będzie nieco z flanki, bo raz że o książce, dwa, będzie o książce w, jak to się ładnie mówi, lingua franca. To był taki mój prywatny autoprezent urodzinowy (jeden z dwóch), który nabyłem w Cookoff, takiej strasznie fajnej księgarni na Żelaznej. W ogóle Warszawiakom polecam gorąco – masa książek (głównie po angielsku), bardzo kompetentna obsługa no i nie zawsze zaporowe ceny (aczkolwiek niektóre albumy, ugh…). Nie, nie płacą mi za reklamę :P, bardzo mi się tam spodobało, więc zachęcam, jak macie do wydania nieco zbędnych talarów.

 

Ale do rzeczy. James Villas, American Taste. Nie jest dla nikogo, kto mnie zna (i nie może już zdzierżyć gadania o kuchni), że od pewnego czasu jestem potwornie zafascynowany kuchnią ameryki północnej, czy konkretniej – kuchnią USA, czy jeszcze konkretniej – kuchnią tzw. Deep South (oględnie mówiąc, Południa). Z Villasem trafiłem w sedno, gdyż ten krytyk kulinarny i pisarz (to też oględnie, gość szusował po trzech uniwerystetach) pochodzi z Karoliny Północnej i już od pierwszych stron narzuca nam dość mordercze tempo, jeśli chodzi o kuchnię amerykańską. Przy okazji jest nieco hmmm… protekcjonalny, ale w początkowych rozdziałach mogę mu to wybaczyć.

 

Dlaczego? Ano dlatego, że prawie 1/3 książki to eseje na temat kuchni domowej, wiejskiej, tradycyjnej, jakkolwiek by to ostatnie słowo nie brzmiało w kontekście kraju, który ma raptem trzysta lat. Ale gwarantuję wam, kiedy przeczytacie rozdział na temat barbecue czy tego, jak się powinno smażyć kurczaka – zrozumiecie, o czym mówię. Te pierwsze rozdziały to prawdziwa – nomen omen – uczta dla czytelnika. Niewątpliwym plusem, poza ustykiwaniem na mechanizację kulinariów, są też tradycyjne przepisy i porady dotyczące różnych potraw z południowych stanów USA. Serio, po przeczytaniu jego eseju na temat wieprzowiny aż przez moment zacząłem doceniać to mięso.

 

Villas, poza tym, że przekazuje ogromną ilość wiedzy na temat jedzenia, ma przy okazji – co jednak dość rzadkie – naprawdę dobry warsztat. Jego książkę czyta się jak literaturę przygodową, tyle że zamiast dzielnych bohaterów i jakiegoś obślizgłego antagonisty mamy pyszne lokalne potrawy kontra sieciowe gówno albo gotowizny z supermarketów. Co zabawne – książka została napisana ponad 30 lat temu (pierwsze wydanie to 1982), więc gdy czytamy o niepokoju dotyczącym jakości jedzenia, dla nas – czytelników – ten świat dawno już nadszedł i wrósł w naszą rzeczywistość.

 

Żeby nie było, że tak słodzę, Villas nie jest idealny. O ile z niekłamaną przyjemnością wciągałem rozdziały o kuchni tradycyjnej, wiejskiej, no słowem – o comfort foodzie, to już jego rozprawki na temat żarcia spod znaku haute i nouvelle przyprawiały mnie o lekką migrenę. Ale to już kwestia preferencji – nie jestem wielbicielem ani haute ani nouvelle cuisine, ani kuchni molekularnej. Idealnie odnalazłbym się na „roadside barbecue” i żłopał mrożoną herbatę z traktorzystami, niż siedział w trzygwiazdkowej restauracji nad dwoma smarkami na talerzu i z butelką wina, o którym wiem tyle tylko, że ładnie pachnie i jest stare. Swoją drogą – każdy miłośnik whisk(e)y i burbona musi, ale to absolutnie musi przeczytać tekst Villasa na temat tego ostatniego trunku. Cudowna rzecz, a ja pozwolę sobie tylko zacytować typowo amerykański humor ortodoksów burbona:

Pluck the mint gently from its bed, just as the dew of the evening is about to form upon it.Select the choicer sprigs only, but do not rinse them. Prepare the simple syrup and measure out a half-tumbler of whiskey. Pour the whiskey into well-frosted silver cup, throw the other ingredients away, and drink the whiskey.

Prawda, że piękne?

 

Wracając do snobistycznej kuchni. O niej jest całkiem sporo i to nadal świetne pisanie, ale nie każdemu (mnie ;)) podejdzie ta tematyka. Warto jednak zwrócić uwagę na bardzo fajny tekst o tym, jak Villas udawał szefa kelnerów w jednej z takich wypasionych restauracji. Bardzo ciekawe spojrzenie „od wewnątrz”, choć nie może się równać z masakratorskimi opisami Anthony’ego Bourdaina.

 

Jeśli macie nieco kasy, i to naprawdę niewiele, bo około trzech dyszek, polecam gorąco. Książka świetna, w dodatku poleciała ze mną na dywersyjną podróż do Paryża (gdzie po chamsku zjadłem hamburgera, tak lubię comfort food ;)). Zakres tematyczny ma na tyle szeroki, że wielbiciele zarówno żarcia domowego, jak i restauracyjnego znajdą coś dla siebie. No i jeszcze raz powtórzę – to się tak świetnie czyta, że ach ach. Żeby tak każdy gastronom pisał, hoho…