Jest taka jedna rzecz, która ponoć wyprowadza Ramsaya z równowagi. No dobrze, dwie rzeczy – drugą jest Jamie Olivier, ale ten miły pan jest chyba znienawidzony przez większość co bardziej charyzmatycznych szefów kuchni. Ta pierwsza rzecz to nazwanie Ramsaya „kucharzem-celebrytą” albo w jakikolwiek sposób określenie go per „kulinarna gwiazdeczka”. No bo przecież Ramsay od 25 lat siedzi w kuchni, rozkręcił potężny restauracyjny biznes i strasznie przeklina w programach telewizyjnych.

Książka Neila Simpsona (niech was nie zwiedzie wielkie „Ramsay” na okładce…) o Gordonie Ramsayu to niestety rzecz, która właśnie grawituje w kierunku gwiazdeczkowania. Być może to kwestia popularności bohatera biografii i tego, że od smaczków i plotek z zaplecza (a la Bourdain) dostajemy biografię nieco podkolorowaną, posypaną brokatem celebryty z obowiązkową strukturą „od zera do bohatera” i dwiema kopami anegdotek z życia osobistego, nie wyłączając seksu (inna sprawa, że są to też cytaty Ramsaya z wywiadów z nim przeprowadzanych). Trochę to smuci, bo biogram Ramsaya to sobie można przeczytać na Wikipedii i generalnie rzecz biorąc każdy z grubsza wie, że Gordon Ramsay wychowywał się w rodzinie nieco patologicznej w gównianej dzielnicy Glasgow (Glasgow to taki szkocki miks Łodzi i Radomia, np. analogicznym Radomiem w Walii jest Cardiff). Ojciec leje po pysku każdego, matka to typowa żona alkoholika, brat wpada w kiepskie towarzystwo. Młody Gordon marzy o karierze piłkarskiej, ma kontuzję i postanawia iść w kierunku gastronomii i hotelarstwa, co jest nie do zrozumienia przez jego ojca, ponieważ ten uważa zawód kucharza za niewymownie – to luźny cytat – pedalski (swoją drogą rodzice mówili „idź do garów synku”, a mnie się humaniora zachciało – od kiedy dobrze gotuję, już nie mogę znieść ich marudzenia które tylko zmieniło formę na „trzeba było iść do garów synku”).

I takim sposobem Ramsay zaczyna swoją karierę. Pracuje w podrzędnych kuchniach, zdobywa restauratorskie szlify, odlewa się publicznie (co mu później zostanie w odpowiednim momencie wypomniane) oraz robi wiele innych ciekawych rzeczy związanych z kuchnią, które jednak w książce są opisane dość lapidarnie, wręcz szczątkowo, ustępując miejsca licznym „smaczkom” na temat życia osobistego, problemów narkotykowych w rodzinie, a potem już mocno celebryckich skandali i skandalików w epoce programów telewizyjnych.

No i fajnie, tylko że to jest książka którą można by napisać o, excusez le mot, Magdzie Gessler (i przez nią samą, bo poziom egzaltacji podobny…). Być może nie jestem docelowym czytelnikiem „Na samym szczycie”, ale jako humanior zwracam uwagę na rzeczy, które statystyczny czytelnik takiej literatury przepuszcza przez swój mózg tak szybko jak jelita niskiej baby kapustę. Przede wszystkim, już nie na poziomie treści (czyli – mało kuchni, sporo blichtru i „National Enquirer”), ale i formy ta książka boli. Czasem mniej, czasem bardziej, ale boli. Plomby mi nie wyleciały, niemniej jednak Neil Simpson pisze laurkę na trzysta stron. I w laurkach nie ma nic złego, panegiryk wszak swą tradycję ma długą i piękną. Problem w tym, że stylistycznie „Na samym szczycie” przypomina pisaninę nastolatka uprawiającego literacką masturbację. Wytarte jak majty tej miłej pani na drodze na Ostrołękę metafory i porównania*, ordynarne laudacje, kiepsko wpięte w tekst orgazmy w postaci liter składanych nieporadnie w co dłuższe sekwencje słów… Nie wiem czy to kwestia tłumacza, bo nie zdobyłem się na przeczytanie „Na samym szczycie” w oryginale, ale miałem wrażenie obcowania z półką w okolicy Coelho, Meyer i „tej od Greya”, może nawet dobrze że nie pamiętam nazwiska. Nie nazwałbym tego grafomanią jakiegoś dużego kalibru, ale zdecydowanie jest to rzecz o kilka klas niżej niż książka Bourdaina.

Nie wiem, może Ramsay, jako miłośnik sportu i kultury fizycznej, powinien strzelić z dyńki autora biografii? Ale ponoć ją autoryzował, a to oznacza kolejną rysę na jego wizerunku – jest literackim bezguściem. Inna sprawa, że czytałem książki pisane przez samego Ramsaya (albo się nie przyznał, że ma tak świetnego tzw. „murzyna”**), m.in. jego „Ultimate Cookery Course”. Ma też na swoim koncie autobiografię. Chryste panie, no to czemu pozwolił na ukazanie się takiego, bądźmy szczerzy, koszmarka?

No cóż, pewne rzeczy pozostaną niezbadane i zginą w otchłani zmarszczek na czole bohatera opisywanej tu biografii.

Czy warto polecić „Na samym szczycie”? Wiecie co… Powiem tak. Miałem to kupić (bo leżało na półce obok fenomenalnego Lebovitza), ale widocznie ktoś nade mną czuwa, bo zaoszczędziłem te trzy dyszki (za to jest już np. obiad dla kilku osób w postaci np. eskalopek w sosie mornay, kilku blach muffinków, porządnej tarty, kilku blach pizzy, paczki trufli… – mogę tak bez końca). Idźcie do biblioteki. Pożyczcie. Przeczytajcie. I wtedy zobaczycie. Może to tylko ja, ale jak czytam coś pisane o kucharzu, czy przez tego kucharza, to ja chcę wiedzieć jak to wygląda „od zaplecza”. Nie interesuje mnie zbytnio ile razy Ramsay puka żonę***, czy ma kochankę, ile pieniędzy zarabia i komu ostatnio nawrzucał. Warto tu dodać, że książka była pisana przed – moim zdaniem – najlepszymi programami Ramsaya, czyli „Gordon’s Great Escape” i „Gordon Behind Bars”. Pierwszy to podróżniczno-kulinarna osyseja, drugi ma format podobny do klasycznego „od zera do kucharza”, ale biorą w nim udział więźniowie. Oba programy pokazują zupełnie inną stronę tego wiecznie wkurwionego Szkota i bez zbędnych parafraz oraz życzliwego narratora można sobie wyrobić zupełnie inne zdanie niż to, które replikowane jest przez autora „Na samym szczycie” – czyli niby takiego umoczonego w protestanckim duchu bohatera epickiego, ale mimo wszystko gwiazdkę, wulgarnego kolesia i tak dalej. No szkoda, szkoda.

A w dodatku to wszystko jest napisane wyjątkowo słabo.

ps

Jedynym mocnym argumentem – ale to czeka na potwierdzenie – za przeczytaniem tej biografii jest to, że za każdym razem kiedy czyta się coś o Ramsayu Magdzie Gessler wypada włos. Seems legit.

 

*zwróćcie uwagę na dwupoziomowość tego opisu 😛

**to wyrażenie słownikowe – „ghostwriter” odsyła do „murzyn”, hihi, ach ci polscy leksykolodzy

***to nie żart