Tak oto rozpoczynamy jeden z Chimkowych cykli. Ten najprostszy do realizacji, czyli pisanie o książkach z interesującego nas segmentu literatury. Na dobry początek iście Hitchcockowska armata – „Kill Grill” Bourdaina.

 

Krótka nota – Anthony Bourdain to szef kuchni z kilkudziesięcioletnim stażem, stary punkowiec, ex-ćpun, aspirynista, tzw. osobowość telewizyjna i facet o ciętym języku, którego nie obawia się używać. Jest typowym przedstawicielem czegoś, co nazywam francuską tradycją gastronomiczną. I nie chodzi tylko o sposób przygotowania posiłków, ale i całą oprawę szkolenia kucharzy. Bourdain klnie jak szewc, wydziera się na kucharzy i podobnie jak wielu innych szefów kuchni jest psychopatą, słuchającym starego punka podczas robienia tych wszystkich konfitów, steków i innej maści mięsa (którego zresztą jest fanem).

 

„Kill Grill” to coś w okolicach autobiografii Bourdaina, książka w której barwnie opisuje swoją drogę do restauracji Les Halles, ale owa peregrynacja daleka jest od pasma wspaniałych sukcesów. Książka ma niebywały wymiar pedagogiczny. Bourdain rozprawia się niemal z każdym pomysłem w stylu „och, powinienem założyć restaurację” – od namawiających znajomych (pozdrowienia :P) przez kretyńskie pomysły, ambicje artystyczne świeżych kucharzy i setki innych rzeczy, które sprawiają, że restauracje znikają zaraz po premierze. Nie zrozumcie mnie opacznie. To nie jest antyrestauracyjna książka, raczej takie ogólne studium przypadku. Jakie błędy popełniali i popełniają wciąż ludzie, jak łatwo można spieprzyć robotę, ba – nawet jeden dzień przez to, jak nieuważna jest ekipa.

 

Właśnie. Poza takim pseudotestosteronowym stylem (o tym za chwilkę), ostrymi kawałkami starego punka w tle i ciętymi tekstami, „Kill grill” to świetny wgląd w pracę kucharza restauracyjnego. To nie jest, bądźmy szczerzy, dowolny bloger z niżej podpisanym włącznie, który od czasu do czasu machnie obiad na kilka osób, czy – podobnie jak Chimek, stoi codziennie przy garach przez jakiś tam czas. Kucharz restauracyjny według Bourdaina (podobnie jak mojego drugiego ulubieńca, Ramsaya) to taka maszyna, tylko dla niepoznaki wyglądająca jak człowiek. Kucharz jest elementem pewnego mechanizmu, który taśmowo ma wydawać żarcie, oczywiście tak, by było takie samo i smakowało tak samo za każdym wejściem do restauracji. Pracuje kilkanaście godzin i jest cały w poparzeniach i ranach ciętych. Piorunujący jest kawałek, w którym Bourdain opowiada o tym, że kończąc pracę po północy nie widział sensu w powrocie do domu. Szedł w długą do jakiejś obskurnej knajpy, popijał do rana, a potem bach – drugi dzień w restauracji.

 

Przy okazji, nieco kolorowo autor opisuje ile bierze lub brał środków pobudzających do pracy. Jakiś czas temu zażartowałem na Facebooku, że (cytuję siebie z pamięci ;)) gdybym powiedział ile ja chlam kofeiny, wypalam fajek i biorę innych różnych wspomagaczy, taki Bourdain uśmiechnąłby się ciepło, a potem kopnął w tyłek i kazał spierdalać*.

 

Nie mam zamiaru streszczać całej książki. Ale znajdziecie tam wszystko – głupotę właścicieli restauracji, głupotę klientów, dostawców, mafię, fellacje po godzinach, oraz masę mocnych tekstów autora. Autora, który zresztą jest bardzo sprytny, bo opowiada nam wiele o restauracji, o gotowaniu, o całym tym biznesie, ba – bez mrugnięcia okiem opisuje swoje problemy z narkotykami, ale… Mimo wszystko pozostaje, jako Bourdain, praktycznie nieznany, ukryty w cieniu. To tak jakbym napisał: W trzeciej klasie liceum na koniec roku miałem dwóję z polskiego, teraz mam trzy krzyżyki na karku i od prawie dekady zarabiam na życie aktywnym korzystaniem z języka polskiego**. Czy to coś o mnie mówi? Nie. To tekst, który prezentuje jakieś wydarzenia, bez odsłaniania choćby mikrograma osoby, która jest „bohaterem” danej sytuacji. Książka Bourdaina jest wypełniona właśnie takimi tekstami. Ćpun, alkoholik, wariat, psychopata – ale tylko w jakimś szkicu. Bourdain sprytnie ukrywa siebie jako Bourdaina, a podaje pewien symulakr – Bourdaina jako kucharza, osobistość i tak dalej. Tak jak ja w wielu miejscach na internecie uwielbiam zgrywać się na buraczanego intelektualistę, u Bourdaina zupełnie świadomie nie ma ani słowa o nim i jego przemyśleniach jako człowieka. Wszystko, podobnie jak w pracy, podporządkowane jest jednemu tematowi – gastronomii.

 

Książka – dochodzimy wreszcie do stylu – jest moim zdaniem świetna. Wielu ludziom nie będzie odpowiadać dość prosty język, obfitujący zresztą i w wulgarne parafrazy i zwykłe, regularne wiązanki. Pamiętajmy jednak – jest to pewna literacka wizja. Podobnie jak obraz popkulturowy Ramsaya zresztą. Kto widział „No reservations” Bourdaina, czy mniej znane programy Ramsaya, wie że obaj panowie płynnie zmieniają swój słownik. Mimo wszystko – osoby szczególnie wrażliwe na wyrazy ekhm, z gatunku ekspresywizmów powinny założyć pampersy albo coś.

 

„Kill grill” jest zresztą świetnie skonstruowana, na zasadzie menu – od aperitifów po kawę i papierosa. I to normalne, wiele książek okołokulinarnych ma kompozycję kojarzącą się z gastronomią. Ale fascynujące u Bourdaina jest to, że owa konstrukcja nie kończy się na tytule, czy wydarzeniach (treści), a na samym kształcie stylu. Zdania nie tylko na gruncie treściowym są bogatsze w środku, pędzą jak talerze ze stekami po ladzie, zaś pod koniec siedzimy w oparach papierosów, leniwego stylu i przedsennych majaków. Do tego dochodzi – właśnie w środku – iście kokainowa jazda, gdzie i wydarzenia i zdania zasuwają jak szalone, tak że samemu można się spocić (zwłaszcza gdy jest ciepły wiosenny dzień i jedziemy warszawskim tramwajem, w którym wysiadła klimatyzacja).

Bajka.

 

No dobrze, koniec słodzenia. Czy warto kupić „Kill grill”? Zdecydowanie, a trochę już książek okołokulinarnych mam za sobą (tych z przepisami nie liczę ;)). Książka jest napisana świetnie, prostym (nie prostackim) stylem, idzie przez nas jak kapusta przez niską babę, no i przede wszystkim – zawiera, poza mocnymi tekstami ogromny ładunek pedagogiczny. A mimo wszystko, to też ważne.

Brać, nie pytać.

*słowa z tego rejestru używam całkowicie świadomie – w „Kill grill” znajdziecie niejedną wiązankę 😉

**to absolutna prawda – zarabiam pisaniem (dawniej też redagowaniem) i miałem w trzeciej klasie banię z Polaka