Mam małą komórkę społeczną, idąc w górę po drzewie genealogicznym. Na święta jeżdżę do rodziców. Pewnie jakiś nygusiak z Ursynowa, co to rodzice na furze pod Warszawę zjechali, powiedziałby, że jestem „słokiem”, chociaż jest trochę na odwrót – jak tylko pojadę do rodziny, to oni zaprzęgają mnie, żeby im naleśników nasmażyć, pasztecików napiec, obiady porobić. Tak było i tym razem w święta wielkanocne. Nie jestem katolikiem. Ba, nie jestem nawet chrześcijaninem, nie moja to bajka, moje wierzenia są znacznie starsze niż raptem tysiąc lat obcej kulturowo religii. Ale jeżdżę na święta do rodziców, bo wiem, że lubią, gdy z nimi jestem, a poza tym jest nas już tylko trójka, a nie czwórka – babcia bowiem zmarła w zeszłym roku.

Święta, im jestem starszy, mają dla mnie coraz bardziej melancholijny wymiar. Nie siedzę przy kompie, jak dawniej, nie zamykam się w pokoju i nie palę tylu papierosów. Wyciągam stół, organizuję wspólny obiad, czasem wspólne śniadanie i kawę, chcę z nimi pogadać. Goni nas bowiem czas, nieubłaganie – vita nostra brevis est, brevi finietur. Nasze święta są skromne, bo rodzice to niewidomi, którzy całe życie przepracowali jako robole, a żyją teraz z rent inwalidzkich. A jednocześnie jest w nich taka jakaś absurdalnie wielka miłość, że ciągle daliby się za mnie pokroić. Sam nie wiem w jaki sposób zwracać ten kapitał.

Od różnych znajomych nasłuchałem się wiele o tym, jakich to mają rodziców takich czy owakich, dobrze, że ktoś tam nie żyje, że coś tam, że traumy i niepokoje. Nie neguję tego. Moim też było daleko do ideału i darłem z nimi koty. A jednak, im bardziej się starzeliśmy, im mniej byłem dzieckiem, im byłem dalej, tym mocniejsza nagle robiła się nasza więź. Nagle się okazało, że wspólne spędzanie czasu nie jest nudne, nie wkurwia, że chcielibyśmy żeby sobie potrwało jeszcze trochę. Dlatego lubię katolickie święta, na które do nich przyjeżdżam, bo dla mnie, zdeklarowanego panteisty i poganina, są celebrowaniem wspólnoty i klanu, jakie małe by one nie były. Tak to już niestety jest, im starszy człowiek, tym większe ma poczucie uciekającego czasu, a najgorzej gdy jeszcze nie jest leciwy, a już nie jest dzieckiem, tylko stoi w rozkroku, gdzieś tam w dorosłym życiu, adulting all over the place. Nagle zaczyna doceniać ciepło, które wcześniej olewał, a którego – to już wie – będzie mu za jakiś czas na pewno brakowało. Takie życie.

W tym roku zrobiłem im steki z ligawy cielęcej z karmelizowaną cebulką i sosem balsamicznym. Do dzieła.

Czego nam trzeba?

  • tylu kawałków ligawy cielęcej, ile mamy gąb (u mnie trzy, akurat jedno lidlowskie opakowanie)
  • cebulek dwóch małych albo jednej dużej
  • octu balsamicznego
  • cukru
  • miodu
  • tymianku
  • sosu sojowego
  • oleju

I jedziemy:

  1. Zaczynamy dzień wcześniej, kiedy to myjemy, a następnie nacieramy czarnym pieprzem plastry ligawy. Następnie zanurzamy je w marynacie z oleju, łyżki sosu sojowego, łyżki miodu, porządnej szczypty tymianku i ew. innych ziół. Niech to sobie pobędzie w lodówce do następnego dnia.
  2. Na ok. godzinę przed smażeniem wyjmujemy ligawę, ma nabrać temperatury pokojowej.
  3. Na jednej patelni smażymy ligawę – po ok. 7-9 minut z każdej strony.
  4. Na drugiej patelni karmelizujemy cebulkę, czyli pokrojoną w piórka wrzucamy na odrobinę oleju i nie przewracamy zbytnio, ma być brązowa.
  5. Na trzeciej patelni lejemy ocet balsamiczny, włączamy nawiew, zasypujemy cukrem ocet (no przecież nie nawiew…) i redukujemy do uzyskania pożądanej gęstości.
  6. Na talerz kładziemy plaster ligawy, dodajemy ulubione przez rodziców kulki ziemniaczane z Lidla ;), na ligawę dajemy cebulkę, maziamy to fantazyjnie sosem balsamicznym, a „pod boczek” odrobinę ogórka kiszonego dla złamania słodyczy.
  7. Smacznego i miłego.