To prawie zabawne, ile razy zbierałem się do opisania mojej letniej wyprawy do Środka Niczego. Ongi miejsca tego nie było na mapach, nie miało nawet za specjalnie oficjalnej nazwy, tylko zwyczajową – Zalesie, ze względów, których chyba nie trzeba tłumaczyć. Nie nazywałem też go środkiem niczego (ani tym bardziej Środkiem Niczego), choć mój ojciec, który niespecjalnie lubił tam jeździć (bo trzeba było robić w polu), mawiał, że to taka zapadła wieś, że wrony zawracają. Faktycznie, czasem jakieś czarne ptaki zawracały, siadały tylko na pokracznych dębach, które okoliczni i nieliczni mieszkańcy nazywali „debniokami” i patrzyły się z zadumą na koleinę niknącą gdzieś wśród pól.

Nie wiem w ogóle, i pewnie dlatego tyle myślałem o napisaniu o Środku Niczego, czy da się napisać o tym miejscu, że gdzieś się ono zaczyna, a gdzieś indziej kończy, bo to trochę tak, jakby opisywać pewien sen tymi kryteriami, z których korzystamy na jawie. Próbował to zrobić np. Christopher Nolan w „Incepcji” no i wiadomo jak wyszło. Nie wiem więc, czy tak naprawdę podróż do środka zaczyna się na przykład na dziś już tylko popadającym w ruinę i nieczynnym dworcu PKS w Pińczowie, czy może na przykład tuż przed Pińczowem. Może wtedy, kiedy autobus, dziś jakiś tam merc z tuzinem bab oraz bazarowych siat, dawniej puszczający do środka spaliny „ogórek”, krąży krótką, ale bardzo intensywną serpentyną tuż przed Pińczowem, gdzie po prawej majaczy w górze góra Św. Anny, a po lewej pierwsze pińczowskie domki, jeszcze z drewnianymi elewacjami i zapuszczonymi sadami. Jelcz toczy się nieporadnie w dół i zawija na rynek. Czasem autobus kończy na rynku, nie wiedzieć czemu, ale takie to czasy, że nikt nie pyta. A czasem właśnie dojeżdża aż na dworzec PKS, wtedy jeszcze czynny i nawet, bywa, wypełniony ludźmi.

Przy dworcu zaraz zaś jest ogromny zalew. Choć dziś to ten zalew wydaje mi się nieco mniejszy, ale kiedy człowiek obrasta życiem, to wszystko niestety karleje. Od zalewu idzie kilka dróg w kierunku środka niczego. Nieuważny podróżny albo taki, który nie wie, że tam się właśnie idzie w nic, zobaczy tylko jakieś łąki i wały. Dla mnie to zawsze jest droga, która trwa, którą bez względu na pogodę czy porę roku się idzie i idzie, aż nogi odpadają ze zmęczenia, ale w końcu widzi się tę chałupkę gdzieś pośrodku pól. Przed rokiem 95 czasem się jedzie, bo wtedy jeszcze żyje dziadek i dziadek wyjeżdża kasztanką i wozem i czeka na parkingu dworca, wysoki, jakiś taki chropowaty, ze śmiechem „hu-hu-hu”, niby cicho, a głośno, trochę tubalnie, a trochę jakby mimochodem, tak jak tylko dziadek potrafi. Cmoka, puszcza konia, daje lejce, niech się dziecko nauczy wóz prowadzić, dziadek kładzie ciężko rękę na ramieniu, to przejmie gospodarkę. Dziadek to w ogóle żartowniś, bo mówi na przykład tak, jak bierze garść farfocli ze śrutownika, chcesz powąchać wnusiu, jak to pachnie? A jak się, głupi, nachylasz, to PUF!, dmucha śrutą i cały jesteś biały. I śmieje się całą pomarszczoną twarzą. Twarz dziadka zawsze jakaś taka poorana jest, wygładzi się dopiero po zawale, jak w grudniowy, deszczowy dzień będzie sobie leżał w trumnie w pińczowskim kościele.

Mijają lata. W pewnym momencie dziadek umiera, bo tak to już z ludźmi bywa. Jak to mówi kapitan Picard w jednym z odcinków serialu „Star Trek”, „our existence in this universe is finite”. Trudno się nie zgodzić. Po śmierci dziadka, babcia decyduje się zbierać ze środka niczego. Nie ma się co dziwić, jest tam sama, a to chałupa bez wody bieżącej, kilka kilometrów od sklepu, słowem – odludzie. Gdyby coś się stało, nie ma jak nawet pomóc. Sprzedaje więc dom, łąkę, pole i całą resztę. Jestem wtedy smarkiem, w podstawówce, więc obserwuję to na jakiś tam swój dziecięcy sposób, w którym niewiele mnie to obchodzi. Co tu zresztą dużo mówić – ten typ wakacji, to jest u tej babci, gdzie nie ma dzieci, tylko pola, zagajniki, płynąca leniwie Nida i pustka, nie działa dobrze, a tylko pogłębia osamotnienie. Jak tak widzi to dziecko, to co się dorosłemu dziwić.

Dwadzieścia lat później już nie wytrzymuję nerwowo i wracam do środka niczego. Miejsca, w którym prawie wszystko już umarło. Chcę jechać sam i moja matka, która wychowywała się w środku niczego puka się w czoło, że mi się na starość zbiera na dziwactwa. Ale gdy tylko faktycznie w wakacje przyjeżdżam do Kielc i mówię, że pojadę sobie tam, to nagle ściska ją tyłek z zazdrości i stwierdza, że też chce. Jak ona, to i przytargamy ojca. Ja tak naprawdę chcę iść, bo… no, trochę dla siebie, do miejsca, które we mnie urastało wraz z kolejnymi latami, a trochę dla babci, która już jest, mówiąc ładnie, bardzo starsza i siedzi sobie w domu opieki, gdzie pali góra trzy papierosy na dzień.

Idziemy ścieżką koło zalewu pińczowskiego w stronę tak zwanego Siekaja (mieszkał tam taki, ale chyba się powiesił; była też inna rodzina, przeklęta, przynajmniej tak po wsiach mówili, ojciec zabił syna albo na odwrót… Drugi z kolei, jak to na wsi, się powiesił. I tam straszyło). Gdzieś, gdzie dawniej szło się wałem i z obu stron były nieużytki, teraz stoi ogromna willa z żywopłotem, pięknymi kwiatkami i jakimś bogatym kolesiem w tle. Mijamy ją, gonieni przez komary zalegające jakiś mały nidziany wylew, przechodzimy pomiędzy kolejnymi polami, bezkresnymi połaciami żyta i łąkami, które gładko staczają się w kierunku rzeki, żeby rozłożyć się gdzieś tam pod horyzontem. W oddali ciągle od nieba odcina nas Nida. Nie ma tu nikogo, ale nie ma ciszy, bo wszystko brzęczy, huczy i drga od owadów, spiekoty i wytrząsanych przez południce kłosów żyta. Zatrzymujemy się przy letnim domku znajomych. To trochę nadużycie, bo „letni domek” to rozpadająca się chatynka. Stoi nieopodal jakiejś innej chaty, w której od lat nikt nie mieszka. Właściciele pewnie kiedyś poumierali i dom zniszczał, ostały się tylko ze dwie ściany i nowi mieszkańcy, głóg i jabłoń.

Koło letniego domku rosną papierówki. Nie zna życia ten, kto nie jadł papierówek strząsanych z drzewa, kto nie skakał jak idiota, żeby złapać tę najładniejszą, która jeszcze trzyma się gałęzi. Zjadam ich z dziesięć, tak na rozsądek, no bo więcej to by a nuż brzuch rozbolał. Idziemy dalej i w końcu trafiamy do środka niczego, do miejsca, w którym stoi wciąż dom po mojej babci, gdzie płynie sobie łagodnym łukiem Nida. Ale wiele się zmieniło, jakaś stara chata dziś zarosła lasem, nie ma tam już nikogo. Zagajnik, pod który kiedyś przypadkiem polazłem, gdy byłem dzieckiem, to teraz mały sosnowy lasek. Chodzę z godzinę, i rodzice się ze mnie śmieją, bo szukam przejścia na Kwasków. To taki bród, w którym całe dzieciństwo się kąpałem. To tędy ludzie chodzili na wódkę, tędy z wódki wracali tak, że się nie potopili. Ale Kwaskowa tak naprawdę też już nie ma, też tam powymierali, a dzieci wyjechały do miast.

W końcu, jakimś cudem, z głupia frant cofam się pod sam las (a dwadzieścia lat temu go nie było) i oto jest. Przez kwadrans dywaguję, szukam kija, bo nie po to po dwóch dekadach tu wracałem, żeby teraz nie wejść do Nidy. Nawet jeśli trochę jest spieniona, bo pewnie parędziesiąt kilometrów stąd padało, nawet jeśli widzę małe wiry i nie da się wyczuć dna, no cholera, trudno, jak się mam utopić, to tutaj. A przecież topiłem się w życiu już dwa razy i raz właśnie w Nidzie. I jakoś żyję, ochrzciła mnie. Włażę więc w końcu do wody i okazuje się, że po prostu zapomniałem, że bród zawsze przy brzegu był błotnisty, ale mimo wszystko brodem pozostał. Na środku rzeki ledwo podmywa mi jaja.

Zbieramy się, nie męczę rodziców, porobiłem zdjęcia, wracamy inną drogą, bo chcą odpocząć u starej znajomej. Wracam szczęśliwy i spokojny, a ja nigdy nie jestem szczęśliwy. Ze spokojem też różnie bywa. Mam coś dla babci, bo nie wiem, jaki inny prezent mógłbym jej zrobić. Nie chcę tylko pokazywać domu, co najwyżej widok tak, jakbym stał przed nim. Bo przed domem wciąż jest kasztan, za nim przerobiona na dom przez jakichś nowobogackich stodoła, a poniżej, zagrodzone siatką, przejście dalej, gdzie dawno temu było poletko ziemniaków i stary kierat za stodołą. Przy kieracie się robiło w lato. W zimie szło się do chlewa. W środku niczego nie znana była kanalizacja. Prąd był, i owszem, był na przykład tej zimy, kiedy nie było już dziadka, ale był to nadal dom babci.

Zima była ostra, śniegu po pas albo i wyżej, nawet nie szło się za specjalnie od domu do domu. Nie pamiętam tego dokładnie, jedno tylko wrażenie, jedną scenę, która gdzieś tam werżnęła się głęboko w mózg. To stary telewizor, na którym czarno-białe postacie z polskiego zoo pląsają po śnieżącym ekranie. Jest już ciemno. W izbie zimno, dlatego oglądam telewizję przytulony do pieca kaflowego. Lewy bok mam przemarznięty, prawy rozgrzany. Wszyscy już śpią. Cicho złażę z krzesła, przechodzę przez małą kuchnię, gdzie na zapiecku śpi BuryKot, otwieram skrzypiące drzwi do sieni, a potem najciszej jak mogę, otwieram drzwi wyjściowe. Zawsze można powiedzieć, że noc na wsi jest inna. Ale jest noc na wsi i jest noc w Środku Niczego, gdzie nie ma nic, żadnych świateł, żadnych słupów, latarń, nawet ogromnych linii elektrycznych, tylko ciemność i miliony gwiazd. Mróz jest taki, że wygina palce i osusza oczy, ale wpatrujesz się w tę biel, do której przylepiła się ogromna łata piegowatej ciemności i wiesz wtedy, że to jest coś, czego nie zobaczysz nigdzie indziej, właśnie wtedy, kiedy w oddali, koło domku Gorli, gdzie majaczy mały zagajnik, coś się porusza w tym kleistym mroku. Nawet się nie zastanawiasz czy to jakiś zabłąkany jeleń, czy to tak zimno, że się mieni coś przed oczyma, bo po pierwsze masz za mało lat, żeby sobie racjonalizować takie kwestie, a po drugie, gdzieś tam głęboko, maźnięty przez ten mrok pod gwiazdami wiesz, że właśnie teraz to wszystko do ciebie na moment przemówiło i pokazało, że jest. W dzień tego nie ma. W żadne inne dni tego nie ma. Nawet po dwudziestu latach, kiedy wzdychasz widząc niemal to samo przed domem, wiesz, że to był jakiś taki moment i dobrze było na niego trafić.

Miałem zaraz potem, po tej wyprawie, taką myśl, żeby pojechać do Środka Niczego i w zimie, właśnie może jakoś teraz. Znowu zrobić zdjęcia, ale tylko wtedy kiedy cała ta postapokaliptyczna pustynia pokryje się gładko sięgającym pasa śniegiem, siedlibyśmy sobie z babcią w domu opieki na jej łóżku, a ja palcem mazałbym po smartfonie i pokazywał kolejne zdjęcia. Mówiłaby pewnie, że dziecko drogie, ło mój Jezus, że to ci się tak chciało… Przecież tam nic nie ma, tam nikt nie żyje, ja to już nie chcę pamiętać, och, ale pokaż to, to Nida? No nic się nie zmieniło. Nie zdążyłem. Babcia zmarła dziś koło południa. Wieczorem zaczął padać śnieg.