Mówi się, że naukowcy nie potrzebują pieniędzy. No albo dobra – potrzebują, bo w rytmie grantozy i punktozy, jaka toczy polską naukę nie chodzi wszak o to, że nie zrobi się jakichś badań jak nie ma hajsiwa, a raczej o to, że te badania i tak się zrobi. A, by tak rzec, zapomoga to jest po to, żeby mieć za co mieszkanie opłacić, dziecko do szkoły posłać i tak dalej.

 

Zdaję sobie z tego sprawę, w taki niezmiernie przykry sposób, kiedy za każdym razem, jak już mam wolną chwilę, siadam do czytania, przeglądania, przepisywania, ogarniania starych przepisów. Czytanie zajmuje czas, czytanie szwabachy zajmuje go nieco więcej. Przepisywanie, komponowanie tego wszystkiego, zabawa w „co to do cholery” to też coś, co wydatnie skraca dobę.

 

Od kilku lat planuję zrobić takie kompendium na temat XVI wieku – tak, by były tam te nieliczne, dostępne czasem (np. z Polony) przepisy, porady kulinarne, różne ciekawostki o składnikach i tak dalej. Do tego różne rzeczy, które mam nadzieję znaleźć w archiwach (ale i tak materiał, który już mam, jest spory). Nie mam już nawet ambicji, że dostanę na to grant, zwłaszcza nie teraz, kiedy zmieniła się miłościwie nam panująca władzia, która poza wywoływaniem medialnego szumu w sprawie Trybunału Konstytucyjnego i obsadzania różnych arcyciekawych indywiduów na stołkach cichcem, choć może nie cichcem, a spokojnie raczej czyści wszystkie urzędy i struktury państwowe. Totalnie mnie to nie dziwi i daleki jestem od jakiegoś zapluwania się z tego powodu – wszak tak samo „odpolityczniano” struktury po tym, jak przejęła władzę poprzednia miłościwie etc. Głupotą byłoby sarkanie na PiS, podczas gdy PO robiło dokładnie to samo, tyle że w rytmie wilczego, neoliberalnego uśmieszku Donalda Tuska.

 

Mój obszar badań i formowania czegoś tam na podstawie dokumentów nie jest zresztą za specjalnie polityczny. Zajmuję się nie jakimiś kontrowersyjnymi odnogami historii pokroju kto kogo kiedy mordował i czy to bohater czy zdrajca. Ja badam kuchnię, żarcie, kulturę materialną (w dodatku jestem polonistą z wykształcenia, więc jest to trochę zabawne). Trudno tu o jakieś sympatie polityczne, prędzej jakieś tezy mogą być dyskutowalne, czy tam jak kto chce: kontrowersyjne. Na przykład moje refleksje na temat tego, czy przepis jest gatunkiem, jeśli tak to jakim, czy to gatunek mowy, jak możemy go osadzić na mapie piśmiennictwa, czemu za pomocą narzędzi kognitywnych i dlaczego tym razem strukturalizm jest do dupy. Takie tam hermetyczne, akademickie zabawy.

 

Ale przede wszystkim wydaje mi się, i w sumie to takie mam bardziej ambicje, że owszem, formułowanie teorii, sądów, babranie się w naukowym bełkocie jest spoko, jak sobie siedzimy w jednym pokoju. Kuchnia i przepis kulinarny to jednak właśnie coś, co wykracza poza piśmiennictwo. W przepisie czy poradzie istotny jest nie jak chcieliby strukturaliści głównie tekst, a przecież wiele spraw, które się poza tekstem dzieją. Ważny jest odbiorca, ważny jest sam proces tworzenia potrawy, istotne są kompetencje użytkownika, jego wiedza kulturowa i masa innych rzeczy, które nie mieszczą się w tekście, które ten tekst niejako po drodze mogą zdemontować.

 

Dlatego ciągle jak sobie spisuję i opracowuję różne stare szpargały to raczej z myślą właśnie o zwykłym człowieku, to znaczy po pierwsze o przełożeniu starego przepisu „z polskiego na polski”, bo przecież te rzeczy są kompletnie niezrozumiałe dla kogoś, kto nie zna staropolszczyzny. Po drugie o przełożeniu przepisu także w formie praktycznej – my dzisiaj gotujemy zupełnie inaczej, używamy innych miar (na pewno nie funtów, łotów i innych ;)), wreszcie – innych technik gotowania. Te stare przepisy często są też wedle dawnej nomenklatury nie kuchenne, a dietetyczne albo aptekarskie. Dlatego wygrzebanie wszystkich fragmentów o kuchni z np. Syreniusza to nie jest kwestia zajrzenia w indeks i wypisania wszystkiego spod „Kuchenne”, tylko przeczytania tych bitych 1500 stron i wyekstrahowania nierzadko po jednym zdaniu – że takie to a takie przyprawy nadają się do tego a tego. Myślę sobie, że to jest bardzo cenny zabytek kultury i o ile zainteresuje trzech naukowców i trochę popierdzimy w stołki, to jednak o wiele ciekawiej jest robić takie rzeczy w rytmie popularno-naukowym.

 

Jest mi z tym ciężko, bo ostatnio targam się i szarpię dzień w dzień, żeby jakoś tam stykło pod koniec miesiąca na czynsz i coraz mniej czasu mam na robienie po godzinach, no bo jak inaczej, tych rzeczy związanych ze starą kuchnią. Zacząłem się ostatnio łamać trochę (w sensie filozofii życiowej) i zastanawiać, czy by nie uruchomić jakiegoś czegoś w stylu Patreon czy innych form finansowania, bo na polską naukę liczyć mogę średnio, granty społeczne to też takie UFO (ludzie mówią, ale nikt nie ma dowodów na istnienie) i tak dalej. Piszę o tym Patreonie, a nie jakichś tam Kickstarterach czy czym, bo te są formami jednorazowymi i zauważam sam, że coraz więcej osób olewa robienie czegoś dla ludzi – działa to zresztą w obie strony. Mecenat jest zresztą bardziej naturalną i praktyczną formą – cykliczne rzeczy, cykliczne wsparcia. To bardziej uczciwe. W ogóle myślę czasem o tym w kontekście też tworzenia takich treści w lingua franca (nova ;)), bo owszem, po polsku spoko, ale fajnie jest też promować naszą tradycyjną, przedziwną czasem kuchnię poza granicami kraju.

 

To takie wątpliwości wyrażane na skromnym bądź co bądź forum, ale zawsze dobrze posmęcić na głos, bo a nuż ktoś w komentarzach się odezwie z dobrą reflesksją.

Tak, to był ten rodzaj sugestii. 😛

Do następnego.