Tym razem notka będzie bardzo krótka, albowiem tu nie ma nad czym za specjalnie debatować.

Może tylko na wstępie powiem, że jak z reguły kwękam trochę na blogi kulinarne, że to nie czasy Julii Child i jej perfekcjonistycznego cyzelowania potraw (co skutkuje dziesiątkami komentarz „a bo mi nie wyszło”), a robienia raz, no i potem może jakoś się uda. Dlatego od wielu, wielu miesięcy na blogu zawsze piszę o żarciu orientacyjnie. Hummus to jest strasznie prosta potrawa, którą równie szybko i łatwo można… zepsuć. I przyznaję się bez bicia, nierzadko te moje hummusy wychodziły no, powiedzmy, że poprawnie. Zjedzą, powiedzą, że dobre, ale i tak na stole leje się wódzia, więc tu nie ma co się oszukiwać, że mamy orgazm kubków smakowych.

Ostatnio grzebałem w sieci za różnymi formami hummusa i właśnie, moi drodzy, trafiłem na bloga (nie, żebym o nim nie słyszał, ale taki typ kuchni nie leży w centrum moich zainteresowań) Jadłonomia, skąd też zgarnąłem przepis na hummus i dzielnie wam mogę potwierdzić, że faktycznie działa, autorka ma ogromną ookejkę za ewidentne doświadczenie (wbrew pozorom, w blogowej wierchuszce zdarza się to stosunkowo rzadko) i sprawne żonglowanie wskazówkami.

Hummus ten już robiłem nie raz, wyszedł super już za pierwszym podejściem, mało tego – znajomi dopominali się o przepis i choć tłumaczyłem cierpliwie, że wziunem z bloga, to koniecznie ma być tu. A więc jest. To bazowy przepis, więc na jego podstawie można w zasadzie zrobić wszystko.

Czego nam trzeba?

szklanka ciecierzycy

szklanka (ale moim zdaniem niepełna styknie) tahini

4-5 ząbków czosnku

sok z cytryny albo limonki (ja wolę limonkę, słodycz dobrze zgryzie się z czosnkiem)

sól morska

I jedziemy:

Ciecierzycę moczymy w wodzie i zostawiamy na noc. Dlatego dobrze wiedzieć, że impreza jest jutro, a nie za godzinę. 😉

Następnego dnia wylewamy wodę, nalewamy świeżej (co najmniej dwa razy tyle, co ciecierzycy, bo ona wsysa wodę), solimy, dodajemy łyżeczkę sody oczyszczonej, stawiamy na gazie i gotujemy do momentu aż ziarenka będą lekko miękkie, ale nie rozwalające się. Jak podaje Jadłonomia – ma się dać rozgnieść w  palcach. Ja zamiast palców celuję w podniebienie ;), jeśli gładko rozchodzi się na podniebieniu z maślanym posmakiem, jest git.

Wtedy znowu odsączamy ciecierzycę, wrzucamy do michy, dodajemy obrany czosnek, sok z limonki, sól morską, tahini i miksujemy na gładko (ok. 2-3 minuty). Z tą tahini to – o ile mieszkacie w Warszawie – polecam stoisko Damas. Co prawda puszczą was tam w skarpetach, bo mają baaaardzo perswazyjnych sprzedawców, ale kupicie masę pyszności, w tym właśnie super libańską bodaj pastę sezamową.

Po podmiksowaniu, lejemy ostrożnie wodę – w sumie od 1/3 do 1/2 szklanki. Podaję orientacyjnie, gdyż kilka razy ziarna ciecierzycy brałem ze sklepu i stykło wtedy 1/3 szklanki, a ten najnowszy był właśnie z Damasu i wymagał nieco więcej wody. Ważne by dolewać wody po trochu i cały czas miksować, zobaczycie wtedy, że konsystencja zacznie się zmieniać na ten superancki, gładki krem.

Odstawiacie do lodówki i można jeść (byle nie w lodówce). Na obrazku jest tak dość klasycznie – trochę oliwy EV i papryki ostrej.

Do następnego!

PS

Założyłem sobie konto na Patronite. Wieczorem dopiszę tam te wszystkie różne informacje, a potem wyślę do ewentualnej akceptacji. Chcieliście, to macie. 😛