„Come come Lavinia; look, thy foes are bound”, mówi rzymski generał Tytus Andronikus. Dziś – wreszcie – trzeci gąszcz staropolski, koniec chimkowej wyprawy przeciw Gotom (czyt. sesji zimowej…), która nie obyła się bez ofiar, no i powrót na łono Kuchni Cynicznej. Kolejny i ostatni już gąszcz to w pewnym sensie przeróbka popularnej bałkańskiej potrawy, którą nazywamy ajvarem. Z tym oczywiście też nie jest tak łatwo – odpowiedników ajvaru jest wiele, więc to jak lokalizujemy sobie uzurpatorów pomysłu, nasza już rzecz. Wspominałem o tym już wcześniej. Dla przypomnienia, pod szarymi literkami znajdziemy gąszcz „These violent delights…” oraz „Sound and Fury”, a także notkę wprowadzającą w temat staropolskich mazideł i sosów.

Ale do rzeczy. Gdy mówimy o „Titusie Andronikusie”*, czyli bardzo wczesnej tragedii Szekspira (której autorstwo poddaje się w wątpliwość) oraz przy okazji jednej z moich ulubionych jego sztuk, musimy, a raczej ja muszę – powiedzieć anegdotkę. To jest anegdotka, którą powtarzam każdemu, gdy nawinie się ten temat, bo wydaje mi się bardzo zabawna. Pewnie nie jest, no ale co zrobić z sentymentem. Nic, więc: anegdotka.

Otóż pacholęciem licealnym będąc nie interesowałem się zbytnio literaturą, a bardziej smutną muzyką, piciem taniego wina (trunek już martwy) z kolegami i chodzeniem na tzw. rockoteki. Pewnego dnia kolega z klasy przyszedł z wypiekami na twarzy i tak oto do mnie dicit: „Słuchaj, byłem na super filmie.” Ja się pytam grzecznie jaki to film. On na to, że „Titus Andronicus”. Coś mi się niewyraźnie w mózgu klei, że to Szekspir, ale dopytuję o czym. Kolega dumny wielce z siebie mówi:

„To jest taki film o tym, jak Cesarstwo Rzymskie przetrwało do naszych czasów.”

No i teraz możemy sobie radośnie gruchać i rechotać, ale tak naprawdę w anegdotce kryje się mądrość wielka i kosmiczna. Otóż Chimek, by koledze udowodnić, że kolega duby smalone bredzi, poszedł był do biblioteki szkolnej i sprawił, że pani bibliotekarka prawie zemdlała, bo po przejrzeniu katalogu kartkowego powiedział, że prosi o dzieła zebrane, tom z tragediami. Gdzieś coś w tle wybuchło, zawaliło się kieleckie BWA, Chimek dalej pijał podłe alkohole oraz staczał się w otchłań adolescencyjnej przepaści egzystencjalnej, ALE przemielił szybko wszystkie tragedie Barda. Od tamtej pory regularnie wraca do kilku, kronik często nie pamięta nie tylko na wyrywki ale i treściowo, natomiast uznaje, że zainteresowanie Szekspirem trzeba wywieść z niekompetencji kolegi oraz mrocznych czasów licealnych.

No właśnie – „Titus Andronicus” to w świadomości człowieka głównie film Julie Taymor, z fe-no-me-nal-ną obsadą, której całej nie wymienię, bo my tu jeszcze przepis mamy zrobić. Ale przede wszystkim sir Anthony Hopkins w roli Tytusa. I ciężko jest mi się przestawić na kogokolwiek innego. To trochę jak ze starym filmem „Manhunter”. Bardzo dobry film, polecam, występuje w nim dr Hannibal Lecter**, tyle że nie jest grany przez Hopkinsa (siłą rzeczy). „Manhunter” to pierwsza wersja „Czerwonego smoka”, film naprawdę gęsty i mocny, w dodatku z całym entourage kina lat 80. Ale czemu o tym wspominam? No bo się fiksujemy na pewnych kreacjach. Makbet ma dla mnie tylko dwie twarze (McKellen&Stewart), Hamlet – jedną (Olivier), Koriolan – też jedną (bałkański Fiennes). Andronikus jest zaś poczciwiną Hopkinsem, który wrzeszczy przez lufcik do przebranej za Zemstę Tamory, że zaprasza do domostwa  swego.

W ogóle, jeśli ktoś jeszcze teraz nie zajrzał na wiki (jeśli nie zna sztuki) i nie wie czemu nazwanie gąszczu cytatem z „Titusa Andronicusa” odważne, a wręcz srogie, już tłumaczę i streszczam. Otóż Tytus, rzymski generał, wraca z wojny przeciw Gotom. Zabija syna Tamory, która pojmana wraz z dwoma innymi synami, Chironem i Demetriuszem, także jest w Rzymie. Cesarz Saturnin czuje do Tamory miętę, więc ją poślubia. Tamora zaczyna intrygę (w tle przewija się jeszcze zły Maur Aaron, który, excuse le mot, puka Tamorę i robi jej dziecko), w efekcie której Chiron i Demetriusz gwałcą Lawinię (córkę Tytusa), a potem obcinają jej dłonie i język, by nie mogła przekazać nikomu, któż ją tak pohańbił.

Cytat „more stern and bloody than the Centaur’s feast” pochodzi z wypowiedzi Tytusa. Wypowiedź osadzamy w kontekście: Tytus w pewnym momencie, przygnieciony zabójstwami swych synów oraz okaleczeniem córki, popada w obłęd. Zjawia się u niego Tamora wraz z synami przebranymi za Gwałt i Morderstwo (wczesny Szekspir nie jest szczególnie subtelny…). Tytus oczywiście szalony mówi, tak tak, dopełnijmy zemsty na Chironie i Demetriuszu. Ty Zemsto ogarnij sprawy, a ja tu z twemi synami zostanę. Jak tylko Tamora znika, bach!, Tytus wcale nie jest szalony tylko knuje (zgodnie z kluczem „tytuł sztuki = postać knująca” ;)), a więc krępuje więzami synów Tamory, a potem podrzyna im gardła, upuszcza krew i robi z nich pasztet (literalnie. Ciasto z mięsem takie…), którym karmi Tamorę oraz resztę ucztujących. Końcówkę zostawię już w oparach enigmy.

This is the feast that I have bid her to,
And this the banquet she shall surfeit on;
For worse than Philomel you used my daughter,
And worse than Progne I will be revenged.
And now prepare your throats. Lavinia, come,
Receive the blood; and when that they are dead,
Let me go grind their bones to powder small
And with this hateful liquor temper it;
And in that paste let their vile heads be baked.
Come, come, be every one officious
To make this banquet, which I wish may prove
More stern and bloody than the Centaur’s feast.

No więc tak… Ekhm. Uznałem, że Ela, dla której robiłem gąszcze, wielbicielka Szekspira, na pewno doceni dowcip. Idźmy zatem do przepisu, bo czas ucieka, zwłoki stygną i tak dalej. Gąszcz nr 3 musiał być odpowiednio zgrany z cytatem. Mazidło gęste wielce, krwawe i atakujące od razu intensywnym smakiem, nawet jeśli dość jednolitym. Stąd od razu pierwsza myśl – trzeba w stronę ajvaru, czyli pieczemy paprykę. Do tego mocny smak suszonych pomidorów, tymianku, odrobiny rozmarynu (często z nim przesadzam, ale ja lubię tę goryczkę), cząbru oraz czarnego jak żądze Makbeta pieprzu. Smak nie zaskakuje, ale też nie ma – my przecież wiemy doskonale jak kończą  się tragedie.

Czego nam trzeba?

trzy pieczone papryki

pół słoiczka suszonych pomidorów (odsączonych z zalewy)

1/2 cebuli

1/2 jabłka

tymianek

rozmaryn

cząber

czarny pieprz

I jedziemy:

Najpierw papryka. Wykrawamy z wnętrza wszystko co białe (bo gorzkie), kroimy w płaty, pieczemy skórką do dołu. Gdy skórka będzie już czarnawa (czyli da się łatwo zdjąć), wyjmujemy z piekarnika, zaparzamy w siatce. Tak, to jeden z tych „najlepszych pomysłów”. Bierzemy siatę foliową, wrzucamy do niej byle jak paprykę, szczelnie zawiązujemy. Po kilku minutach otwieramy – skórka odparzy się od miąższu i będzie schodzić pięknymi płatami (a nie będzie już diabelnie gorąca).

Możemy te płaty pokroić w paski, by było potem łatwiej przegotować całą sprawę.

Na patelni, klasycznie już, szklimy cebulę, dodajemy jabłko, robimy lekką ciapę, a następnie wrzucamy paprykę i pokrojone w cienkie paski pomidory. Podlewamy trochę wodą (bo inaczej nam przywrze, oj jak przywrze!), dusimy do skutku na malutkim ogniu. W połowie duszenia (które zabierze znowuż ok. godziny) dodajemy starty w łapce rozmaryn i tymianek oraz cząber. Ścieranie w łapie chyba już opisywałem. Robi się „łódkę” z dłoni, w zagłębieniu umieszcza zioła, przeciera kciukiem albo palcem wskazującym, potem wrzuca w potrawę. Szczególną uwagę zwracamy na rozmaryn, który jest twardszy od tymianku. Dłonie muszą być czyste. 😉

Pod sam koniec dodajemy czarny pieprz. Gąszcz pakujemy do wyparzonych słoików, odwracamy do góry dnem, opatrujemy słoik naczelny stosownym napisem, dajemy w prezencie z resztą gąszczów.

Do następnego!

*tu nie ma literówki, podaję tytuł oryginalny, gdzie w odmianie c zamienia się na k 😉

**jestę hipsterę, obejrzałem wszystkie filmy, łącznie z naprawdę niezłym „Manhunterem”, przeczytałem książki, niestety nikogo nie zjadłem, na długo przed tym, kiedy powstał serial z Mikkelsenem