Drugi gąszcz, znowu Szekspir i staropolszczyzna. Ten cytat jest mocno przewrotny. Pochodzi ze sztuki znanej wielu, wielu osobom, głównie przez to (jeśli te osoby nie czytają Szekspira na co dzień), że w jednej z ekranizacji zagrał Leonardo DiCaprio. Tak tak, „Romeo i Julia” to sztuka, której popkultura zrobiła z tyłka Wielką Schizmę. Nie żebym marudził na popkulturę, ale trzeba z bólem przyznać – jest to najbardziej „zestereotypizowana” (radosne słowotwórstwo) ze sztuk Szekspira. „Hamlet” jako-tako (poza dramatycznie złym Melem Gibsonem) się trzyma. „Makbet” – też, no bo się krew leje. „Titus Andronikus”, jedna z moich bardziej ukochanych tragedii, dostał fenomenalną ekranizację z przerażająco doskonałym Hopkinsem w roli Tytusa. „Koriolana” nikt przecież nie zna, a jak już, to jest coś takiego z wojną na Bałkanach. 😉 Nikt o zdrowych zmysłach nie robi ekranizacji kronik historycznych, czyli – niekoniecznie u nas – też bardzo znanych dzieł Barda.

 

No i „Romeo i Julia” z DiCaprio. To był całkiem niezgorszy film, ale gdzieś coś poszło nie tak, zabrakło rodziców, uwspółcześnianie jednej krawędzi nie wypadło tak dobrze jak w przypadku „Tytusa” i po latach zachowuje się obraz miałkiego, rozmemłanego filmidła. „Romeo i Julia” to też tekst, który wrył się w powszechną świadomość bardzo mocno i właściwie dziś już trudno stanąć spokojnie gdzieś obok i zapytać: „Czy to nasze mózgi już tak mocno przemieliły tę sztukę, że stała się skarlałym memem?”. Nie wiadomo, ale „Romeo i Julia” wryły się bardzo mocno w taką ogólną, powszechną świadomość, że przecież to jest ta taka sztuka, co jest tragiczna miłość. Ba, miłość rodem z „R&J” jest przecież stereotypowa.

 

No ale czy na pewno? Choć nie kocham za szczególnie tej sztuki, jest ona fascynująca z dwóch względów. Pierwszy to taki, że – najładniej rzecz ujmując – to jest komedia, w której coś idzie nie tak. Przypomina bardzo „Wiele hałasu o nic”, ba, jest osadzona we włoskiej scenerii, a to sceneria raczej komediowa, nie tragiczna. Gdyby nie perypetia pod koniec, właściwie wszystko mogłoby się skończyć całkiem nieźle. Zło byłoby tam, gdzie złu miejsce należne, młodzi kochankowie tam, gdzie ich kąt w scenie, zaś dwa zwaśnione rody godziłyby się w obliczu wielkiej miłości, a nie wyrżnięcia prawie połowy obsady w pień.

No i pytanie numer dwa – czy to jest historia o wielkiej miłości? Jak sobie weźmiemy pod uwagę wiek bohaterów (którego na pierwszy rzut oka nie widać), to jest to raczej historia pierwszej miłości. Takiej gówniarskiej, rozbuchanej i pompatycznej, która w ogóle nie ma nic wspólnego z miłością ludzi dorosłych (przy założeniu, że takowa istnieje). To miłość, która szybko wybucha, spala się jak czarny proch i zaraz gaśnie, miłość w tym okresie życia, kiedy uczymy się… życia. Przecież Romeo oświadcza się Julii ledwie zdjąwszy buty po balu, na którym ją poznał… 😉

Gdyby Romeo i Julia przeżyli finisz tego, co zaplanował im Szekspir, prawdopodobnie cała rzecz skończyłaby się szybkim sms „Sorka, Romi, ale mam nowego gacha”. Ale nie skończyła się tak, jakby tego chcieli bohaterowie, a tak, jak wykreślił im to Szekspir. Co dowodzi tylko jego wielkości, ponieważ „Romeo i Julia” to jeden z niewielu tekstów kultury, zaraz obok „Donnie Darko”*, w którym perfekcyjnie ujęte są problemy dojrzewania. Choć stereotypowo lokujemy ten tekst w nieco innych rejonach, Szekspir po raz kolejny udowadnia, jakim jest wrażliwym i uważnym słuchaczem ludzkiego charakteru.

No a miłość Romea i Julii, właśnie ta rozbuchana, która szybko się zaczyna, burzliwie biegnie i zgaśnie z hukiem to coś, o czym wprost mówi przecież ojciec Lawrence, a być może Szekspir (jak Prus, który zawsze generował jakąś postać, jako tubę dla konkretnie swoich poglądów):

These violent delights have violent ends
And in their triumph die, like fire and powder,
Which, as they kiss, consume. The sweetest honey
Is loathsome in his own deliciousness
And in the taste confounds the appetite.
Therefore love moderately. Long love doth so.
Too swift arrives as tardy as too slow.

I teraz WRESZCIE 😉 dochodzimy do tematu wpisu, czyli tego, że to jest blog kulinarny w sumie i mieliśmy zrobić staropolski gąszcz. Hasło „These violent delights have violent ends” było najłatwiejsze do zrealizowania. Chodzi tu o słodycz, która potem wybucha eksplozją mocnego smaku. Wziąłem więc mango, bo mango jest bardzo słodkie, nawet lekko ciężkawe, podbiłem je lipowym miodem. Oto violent delights, bo słodycz jest dojmująca. A violent end? Kiedy następuje wybuch? I dzięki czemu? Ależ to oczywiste – płatki suszonego chili. Trick polega na tym, by przy pierwszym smaku czuć słodkie, a gdy już mango, wino i miód rozleją się po języku, uderzyła weń pikanteria chili, taka, że troszkę podpala nam kubki smakowe. Wot, cała filozofia.

Gąszcz „These…” 😉 nadaje się świetnie do kremowych, pleśniowych serów. Takich miękkich i mocno tłustych. Do wędlin i mięsa mniej. Ale sery… Mniam.

Czego nam trzeba?

mango – 1

jabłko – 1

cebula – 1/2 szt.

płatki chili

sok z 1/2 limonki

białe, wytrawne (ostatecznie półwytrawne) wino

miód – 2-3 łyżki

tłuszcz do smażenia (olej z pestek winogron)

I jedziemy:

Podobnie jak w poprzednim gąszczu, i tu bazą i zagęstnikiem jest jedno, pokrojone w kostkę jabłko. Do tego, smakowo, połówka cebuli pokrojona w małą kostkę. Przypraw niewiele. Szklimy cebulę, jabłko, dodajemy pokrojone w kostkę mango i podlewamy białym winem. Gotujemy przez pół godziny. Mango powinno się w miarę dobrze rozciapciać. Dodajemy miód, chili i gotujemy dalej. W sumie wygotowywanie (do bardzo gęstej konsystencji) zajmie nam… nie zgadniecie… około godziny! Pamiętamy o tym, że gąszcz może przywierać, więc nie odłazimy na zbyt długo. Zwłaszcza, że mango ma tendencje do obrzydliwego przywierania.

Przerzucamy gąszcz do gorącego słoiczka, zakręcamy, ustawiamy do góry dnem, podpisujemy i idziemy robić gąszcz trzeci…

…ale to już następnym razem.

ps

Zawsze mam takie przeświadczenie, że piszę totalne oczywistości. Jeśli ktoś tak uważa – najmocniej przepraszam, ale niestety musimy bić się młotkiem w dłoń, gdy mamy błąd dostępności poznawczej.