Jeny, jak ja dawno nie pisałem o jakichś restauracjach albo żarciodajniach. No więc teraz napiszę. Nie dlatego, że stałem się cholernym utracjuszem czy coś, ale akurat przypadkiem kolega, gdy wybieraliśmy się – wybaczcie – na Pokemony, rzucił „no to umówmy się tu a śmu, podobno jakieś tybetańskie pierożki są”.

I faktycznie są, oj są. Ale najpierw słowem wstępu. Pisałem kiedyś o mojej ukochanej „Saharze”, czyli tak naprawdę nie żadnej ęą restauracji, a studenckim bufecie na kampusie UW, w budynku Wydziału Archeologii. I „Sahara” to takie miejsce, w którym człowiek zapomina o trudzie, znoju oraz gramatyce historycznej, bo jest tak miło i totalnie bez żadnego spięcia, napięcia, polskich problemów i czego tam chcecie. Są takie, rzadkie bardzo, miejsca, w których po prostu czujesz ten święty spokój.

No i właśnie takim miejscem, jak się okazało, jest „Tsongkha Momo”. Doombek zażartował, że oni są tak kompletnie nieznani, że pewnie nawet mój marny blog im pomoże. Na początek więc powiedzmy tak: knajpka z momo, czyli tybetańskimi pierożkami, ukryta jest tak, że w życiu bym jej nie znalazł, gdyby ktoś przypadkiem jej nie znalazł. Adres? Al. Jana Pawła II 41a. Czyli wiecie… Te pawilony koło dawnego kina Femina. Tam jest miliard knajp i różnych miejsc podejrzanej konduity, więc nietrudno ukryć prawdziwy skarb. Z zewnątrz „Tsongkha Momo” przypomina zresztą klasyczne żarciodajnie dalekowschodnie, które Polacy zwą dobrotliwie „chinolami” (mimo, że 95% właścicieli i kucharzy to Wietnamczycy ;)). Nawet wystrój „Tsongkha Momo” przypomina taką klasykę małych restauracyjek tego typu. Cóż, uważniejsze oko zobaczy jednak prawilne zdjęcia, bo np. na ścianie wisi obrazek z najnowszą wersją Dalajlamy, z numerem XIV.

No ale przejdźmy do żarcia. Otóż żarcie jest bardzo proste: istnieją zupy, istnieją sałatki oraz istnieją pierożki. Była nas trójka, wszyscy wzięliśmy pierożki (owe robione na parze momo). Od razu powiem, że jak ktoś określi momo jako „no te takie dim sum” (widziałem takie recenzje na jakichś tam gastronautach czy czymś takim) to dostanie w twarz. Dim sum to jest typ potrawy, zresztą z zupełnie innych krajów. I tak, są te pierożki bardzo podobne do innych pierożków, tak jak my mamy kiełbasę i Niemcy mają kiełbasę i Węgrzy też mają kiełbasę.

Pierożki stoją po 14 zł za porcję 10 sztuk, więc nie jest to szczególnie drogo. Wybór całkiem spory – ja wziunem indyk + grzyby mun (omg, totalnie!) i szpinak + żółty ser (not so much); podżarłem też wieprzowinę + kapustę (omg, totalnie!) i krewetkowe (omg, totalnie!) oraz pomidorowego (not so much). Generalnie widzicie już zapewne wzór – lepsze są pierożki z dodatkiem mięsa, nie dlatego, że jestem sarkofagiem i nienawidzę wegan czy coś, ale z tego powodu, że lepiej w mordce osiada gorące mięso i tłuszczyk z jakimś dodatkiem, niż samo warzywo. Pierożki podaje się z sosem łagodnym albo ostrym, przy czym ten ostry jest serio ostry. Można nabyć różnorakie napoje (rodem z „Asia Tasty” ;)) z mango, klasyk w postaci aloesu czy inne rzeczy, ale gorąco polecam zamówienie za osiem ziko mango lassi, bo dostaniecie wielki kubek mango lassi i sos przestanie tak piec. 😉

Ja tam będę wpadał, nie tylko po to, żeby zeżreć pierożka, ale ogólnie, byłem tam raptem pół godziny, a złapałem totalny chill out, taki saharowy czil, że mam wszystko gdzieś, nic mnie nie tyka, no słowem: czuję komfort psychiczny, a to mi się rzadko zdarza nie tylko w restauracjach, ale w ogóle w życiu. Serio, wpadnijcie, fajne żarcie i super atmosfera. Nomz.