Wybaczcie ten festyniarski rym, ale czasem człowiek musi. No więc (zaczynam zdanie od „no więc”, taki jestem odważny): śniadanie. Bezpośrednim impulsem do napisania tego wpisu był dawny fejsowy komentarz kolegi, który stwierdził, że jakby miał jadać takie śniadania jak ja, to by nie wyrobił. Owszem, mam już całą serię instagramowych „fudpornów” gdzie piętrzą się warzywa, jajecznice, kaszanki, pasty, no słowem – góry żarcia.

Problem w tym, że dla mnie śniadanie – o ile je w ogóle zjem – to często jedyny posiłek przed późnowieczornym powrotem do domu. Nie jadam z reguły na mieście, bo albo jestem w tzw. pracy i nie ma na to czasu albo jestem na uczelni, a tam – poza „Saharą” – jest tylko hipsterskie Krakowskie Przedmieście, gdzie jest drogo i byle jak.

Rzadko jadam zresztą na mieście, bo po prostu z reguły albo sam to sobie lepiej zrobię albo zwyczajnie, kutwa jestem i szkoda mi kasy. Nie boję się wywalić piniondza na dobry obiad, ale to musi być coś dla mnie ciekawego. Nie jara mnie niestety to, że pójdę i zabulę dwie dychy za kromkę chleba, twarożek i jajecznicę. Albo za parę smętnych penne, do których ktoś przyspawał szpinak z brykietu. No to nie działa w ten sposób. Wolę więc często głodować niż żreć na mieście przepłacone byle gówno.

Gdy mi się udaje, robię sobie więc śniadanie, a w zasadzie trochę taki brunch, a trochę śniadanie. Brunch to słowo stosunkowo nowe w naszym gastrojęzyku – nietrudno domyślić się, że to bezpośrednia kalka z angielskiej mieszaniny „breakfast” i „lunch”. Jest to zjawisko zastanawiające, gdyż choćby w Wielkiej Brytanii istnieje piękna, tradycyjna instytucja pod postacią „full breakfast”. Oczywiście oni jedzą je stosunkowo rzadko i, jak dodała pewna znajoma mieszkanka Londynu, głównie na kaca. W zwykły dzień nowoczesne śniadanie jest lekkie, bo przecież pańszczyzna w korporacji sama się nie odrobi.

Być może stąd to przesunięcie, powiedzmy że dietetyczne, czyli lekkie śniadanie, a potem – zamiast zapomnianego drugiego śniadania – brunch. U mnie niestety nie ma tak różowo. Jak nie zjem śniadania no to nara, coś tam czasem skubnę w drodze, ale z reguły mój pierwszy posiłek będzie np. o 19. Niestety to dotyczy też dni, kiedy siedzę w domu i tamże pracuję – często nie mam za bardzo czas, by odejść od komputera czy konsoli, żeby poświęcić czas kolejno na śniadanie, obiad czy tam inny podwieczorek. Z reguły więc robię sobie porządniejsze śniadanie i potem jem dopiero ok. 17-18. Pracuję i tak do późna, więc co mi tam.

Staram się, żeby to moje ewentualne śniadanie było przede wszystkim zróżnicowane kolorystycznie i smakowo. Przez „smakowo” mam na myśli różne smaki albo różne odcienie danego kawałka smaków. Na przykład obrazek poglądowy to smażone w odrobinie oleju chili plastry batatów, imbirowa cukinia, karmelizowana papryka, pomidorki cherry i jajko sadzone z ostrym cheddarem. Ostrość chili wali z dyńki mączny, słodki smak batata, karmelizowana papryka ma lekko dymny posmak słodu, dość blada cukinia atakuje ostro-korzennym podbiciem imbiru, pomidorki nawadniają delikatną słodyczą, a kończy to cheddar połączony z płynnym żółtkiem, to jakby orgazm tylko trochę fajniej. No i macie – niby wiele tu nie trzeba roboty, a jaka frajda.

Pobocznym tematem jest ewentualna obecność mięcha czy cięższych rzeczy. Wszystko zależy od tego czy będę zasuwał na mieście czy w domu. Jak czeka mnie łażenie, robię wtedy albo więcej ogólnie albo pojawia się w żarełku jakiś mocniejszy wsad w postaci kiełbaski, boczku czy tam innych dzianych pieczarek w wersji wegetariańskiej.

Ponieważ ostatnio zarzuciłem „handlowe” mięso i prawie w ogóle go nie jadam, siłą rzeczy muszę sobie wymyślać pewne odpowiedniki energetyczne (jeśli chodzi o resztę – fantastycznie rekompensują to jajka), bo przepraszam, ale nie jestem tym takim, no, wegetarianinem, co to zdejmie plaster szynki z kanapki i pucuje się, że teraz to jest ęą największy fifarafa w gminie, ale w zasadzie to jajek nie lubi, mleka nie pije, połowa warzyw śmierdzi mu szambem.

Dlatego też tak sobie pomyślałem, że może raz na jakiś czas będę wrzucał moje pomysły na takie spore śniadania – być może są wśród czytelników osoby, które np. mogą wyekstrahować te pół godziny na zrobienie rano śniadania, a potem mają zapieprz. Gwarantuję wam, że celebrowanie i samodzielne robienie takich pierdółek naprawdę podnosi nastrój, nawet jeśli remisja schowała się głęboko w szafie i uważamy, że jest naprawdę źle.

Do następnego!