Mam pewien problem z Markiem Bieńczykiem. Lubię jego felietony w „Kuchni”, dialogi, wreszcie – jestem w trakcie jego „Książki twarzy”, która dostała NIKE w 2012 roku. To niezła literatura, świetne, mocno erudycyjne eseje i szkice na tematy różne, w tym – alkohol. Ale zanim przejdziemy do alkoholu, mój problem. Otóż problemem jest protekcjonalizm. Nie mam nic przeciwko literatom-zgredom, w ogóle przeciw zgredom, marudnikom, nihilistom i mizantropom nic nie mam, bo sam spełniam niektóre kryteria aż nadto. Ale jeśli jest coś, co mnie drażni to –  żartobliwie rzecz ujmując – ekskatedralizm. I taki jest niestety Bieńczyk. Jeśli wspomina o różnicy w kulturze jedzenia i zmuszania się do jedzenia, to wspomina że za PRL trzeba było trzymać buzię na kłódkę i było lepiej. Jeśli wspomina o kuchni, no to wiadomo, że najlepsza będzie francuska. Jeśli o alkoholu – to o winie. O tymże winie w „Książce twarzy” jest naprawdę świetny esej, pełen dionizyjskich oparów, cierpkiego smaku wytrawnej Gruzji, wreszcie – pochwały alkoholu jako pewnej zdobyczy cywilizacyjnej.

 

Problem jednak jest taki, że oczywiście jeśli wino, to wartościowane. Owszem, żartuję sobie czasem, że wódka to napój dla plebsu, powtarzając słowa kustosza z Muzeum Narodowego w Kielcach. Ale on ich użył w konkretnym kontekście, którego czasem nie wyjaśniam. Otóż wódka była napojem gminu około trzysta temu. Wtedy kiedy na stołach rządziło wino, powoli odchodził miód, a pędzono coraz więcej gorzałki.

 

Jasne, wódka daje w czerep mocno, szybko i po męsku. Ale jeśli nie jest wódką z najwyższej półki, to ten typ alkoholu, który wali się w gardło, byle nie poczuć smaku, a by sponiewierało. I tu rzeczywiście jedzie gminem, jeśli wartościujemy alkohole.

 

Ja też wartościuję alkohole. Bieńczyk rozwodzi się nad winem, całkiem słusznie wpisując je w towarzystwo, spajanie się (czasem w sposób bardzo fizyczny), komunię dusz, ciał i smaku. I nie ma w tym nic złego.

 

I pewnie dlatego nie przepadam aż tak za winem, jak jestem zakochany w whisky. Być może w alkoholu realizujemy się podobnie jak w tango – wiecie, jak się chodzi na lekcje tango, to z człowieka wyłazi ponoć wszystko, widać go jak na dłoni, odartego z przybieranych na co dzień person.Whisky jest moim alkoholem nie dlatego, że dziwnie utożsamiana jest z luksusem, ale dlatego, że jestem wtedy sam. Muzyka.

 

http://www.youtube.com/watch?v=IlmbXp2X8Oc

Kulturowo whisky, whiskey i burbon (nie wdaję się dziś w szczegóły, odsyłam do rudych) kojarzone są z luksusem. To na pewno po części efekt tego, że faktycznie nie jest to alkohol tani (choć są i whisky-sikacze), musi długo dojrzewać, im starszy tym niby lepszy, no słowem – ciężar i blask. Whisky, gdy spojrzymy sobie choćby na kino, widzimy nie w kontekście obrzyganego Miauczyńskiego czy srającego pod siebie bohatera „Pod mocnym aniołem” Smarzowskiego. Szklaneczkę (najczęściej, co zabawne, tumblera) ujrzymy raczej w towarzystwie Roleksa na dłoni jakiegoś patrycjusza w amerykańskim, mrocznym kinie. Ów demoniczny biznesmen spogląda w dół, na miasto, siorbie szkocką i śmieje się diabolicznie, bo właśnie wyrzucił z pracy tysiąc osób. Oględnie mówiąc, coś takiego. Czy biznesmen jest wtedy na kolacji, z kolegami? Nie. Jest sam, ewentualnie z drugim człowiekiem, jakimś pomagierem albo wrogiem, jest wtedy z nim tylko po to by uzyskać einsteinowski szlif. Ktoś musi go zobaczyć, musi być punkt odniesienia.

 

W literaturze whisky także kojarzona jest z konkretnym regionem ludzkiego bytowania. To hard-boiled, literatura czasów, kiedy mężczyźni dobrze się ubierali, kobiety dobrze się ubierały i równość polegała na równorzędnym zepsuciu obu płci; to świat w którym faceci biją się po twarzach i strzelają z „olejarek”, a kobiety trują, bądź pakują ołów w delikwenta za pomocą zgrabnego rewolweru z rączką z masy perłowej.

 

Mój ulubiony pisarz hard-boiled, potocznie nazywanego noir, czyli Raymond Chandler to prawdziwy mistrz kreślenia egzystencjalnego wymiaru whisky. We wczesnych opowiadaniach i w krótszych formach, gdzie nie ma flagowego bohatera, Philipa Marlowe’a, whisky pojawia się rzadko albo pod postacią żytniówki. Więcej tam zwykłej wódy, gangsterki, upijania się do nieprzytomności i zagłuszania myśli.

 

Gdy jednak zajrzymy w świat, o którym opowiada nam w pierwszej osobie Marlowe, nagle okazuje się, że jest whisky i jest whisky. I są być może inne alkohole, ale w świecie pełnym łajna, moralnego zepsucia i rozmytych kategorii to whisky jest jedynym wybawieniem. Nie dlatego, że trzepie w łeb, a przecież trzepie, bo to wysokoprocentowy alkohol. Nie. Jest wybawieniem, ponieważ podczas picia zostajemy z Marlowe’em sam na sam. Rzadko pija on w towarzystwie. Jeśli tak jest, to tylko po to by zaraz szarpać się z kimś albo poznać ludzi równie przyjemnych co Myszka Malloy.

 

Whisky to napój milczenia, samotności i nocy. Nie wyobrażam sobie walić miarki za miarką gdy na zewnątrz jest słoneczko, kwili jakiś ptaszek i właśnie dostałem zaległy przelew za ostatnie kilka tekstów. Ruda koleżanka pojawia się wtedy, kiedy za oknem jest ciemno, duszę toczy melancholia i potrzebujemy zbawienia w płynie. Jeśli zdarzy nam się wypić w dzień, to jest to dzień oleisty, gęsty, przytłaczający żarem.

 

Jeśli bierzemy miarkę, by najpierw wciągnąć nosem nieco bukietu, by potem zmoczyć i sparzyć wargi w pierwszym kontakcie, by potem przejść gładko w dal, od ust już na język i potem do gardła, to nie robimy tego po to, by się po prostu uchlać, bo świat jest pełen gnoju. Do tego wystarczy wódka. Whisky pijemy wtedy, kiedy potrzebujmy wyłącznie swoich myśli. Nie jest to coś, co pijemy w towarzystwie i dobrze się bawimy. Może jakieś mieszane szczyny ku temu posłużą. Ale szkocka? Szkocka pozostaje doświadczeniem osobistym, torf, który przechodzi z warg na język, podobnie jak fajka czy dobry papieros, sprawia, że w głowie trybiki pracują na zupełnie innych zasadach.

Być może te moje asocjacje pochodzą, podobnie jak wiele innych doświadczeń  gastronomicznych, z jakiegoś okresu. Od lat późnoszczenięcych uwielbiam Chandlera i być może część doświadczeń jest hiperosobista, bo sprowokowana przez literaturę i tego konkretnego bohatera. Marlowe, który czasem dostanie w twarz, czasem umoczy się po łydki w gnoju, ale wciąż ma kręgosłup. A kiedy nie wie co zrobić, kiedy jest już naprawdę źle, pije.

 

Jeśli zdarza nam się pić whisky w towarzystwie to poza nami jest albo lusterko w przedpokoju albo bliski przyjaciel. I i tak nie trajkoczemy o tym, jaki kto miał poranny stolec. Kiedy pijemy nawet i blenda, w stylu co lepszego Grant’sa, to nie po to, by się urżnąć, ale by na przykład oglądać makbetowską scenę lunatykowania w wykonaniu Judi Dench. I milczeć, bo odezwać się to jak rozpieprzyć fortepian o bruk. Whisky to bowiem napój milczenia. Może czasem refleksji, ciężkich westchnień i kręcenia głową. Ale głównie milczenia, bo i co tu gadać?

Dobranoc.