To jest pościk niejako na zamówienie pt. „gdzie robić zakupy spożywcze w Warszawie, żeby nie dostać wścieklizny”? , na który w zasadzie mógłbym odpowiedzieć jednym zdaniem (na Mirowskiej), ale sprytna osoba zamawiająca zapytała z przekąsem, czy ja serio jestem w stanie obejść cały bazarek koło Mirowskiej. No niby tak, ale tu trzeba jednego tricku, to znaczy wiedzieć czego się chce.

Zanim jednak przejdziemy do Mirowskiej, uznajemy po pierwsze, że jesteśmy zwykłymi konsumentami czyli niekoniecznie podpalamy stuzłotówkami papierosy skręcane z najlepszego, holenderskiego tytoniu, po drugie, że nie mamy nie wiadomo ile hajsu, po trzecie wreszcie – że mamy czas, ale niekoniecznie na załatwienie wszystkiego naraz, a raczej na robienie różnych zapasów w różnych miejscach.

Nietrudno się domyślić, że najtrudniej byłoby kupować na konkretnym bazarku rzeczy, które psują się najszybciej, czyli np. niektóre warzywa i/lub mięso. Ostatnio zresztą, gdy wyłaziłem z Mirowskiej, westchnąłem ciężko, że kurka wodna, gdyby tu mieszkać, to by człowiek w ogóle nie łaził po mieście, tylko wychodził, kupował zapasy, robił, żarł i nic więcej.

Ale nr 2 zanim przejdziemy do Mirowskiej 😉 może podam wam listę, gdzie ja kupuję jakieś swoje ulubione rzeczy, tj. takie, z których dość często korzystam podczas robienia jakiegoś żarełka. Zacznijmy od serów, albowiem sery (pewnie zaraz obok wina, ale za tym przepadam tak sobie) jest to rzecz niezwykle istotna, jeśli chcemy przetrwać w złym i zimnym wszechświecie.

Pytanie, jakie kto sery lubi. Pomijam te, które dostaniemy absolutnie wszędzie, czyli wszelakie generyki goudy itp. Mnie na przykład ciężko przetrwać dzień, jeśli nie mam gdzieś w okolicy Cheddara. I od razu mogę powiedzieć: nie masz, ale to nie masz Cheddara w zwykłym sklepie albo – o zgrozo – z jakiejś Mlekovity czy czegoś takiego. To są sery, które tylko tak się nazywają. Podobnie jak Lazur, choć smaczny, nigdy nie jest Roquefortem. Mira Michałowska w swojej książce wspomina zresztą, że kiedyś jakiś przedstawiciel Roqueforta przybył był do Polszy w dawnych latach i powiedział, że Polacy nie mogą nazywać swojego sera Roquefort, bo to znak handlowy. I nasz, prywatnie dodał Francuz, choć jest równie smaczny jeśli nie lepszy od oryginału, to tak zwać się nie może. Jak pisze Michałowska – ser zmienił nazwę i od razu jakoś tak się stało, że zaczął gorzej smakować.

W każdym razie cheddary wszelakie kupić najlepiej – to żadna niespodzianka – w Lidlu albo Biedzie, jeśli akurat mają na stanie. To naprawdę dobre kawałki sera, a przynajmniej w porównaniu z innymi serami „typu cheddar”, które znajdziemy w naszych sklepach. W Lidlu bywa także Stilton, ale rzadziej jest sprowadzany niż Cheddar. Polecam kiedyś kupić, aczkolwiek trzeba potem wietrzyć mieszkanie. O dziwo niezłą konkurencją dla lidlowego Cheddara jest Cheddar z Biedy, tj. Biedronki. Ta ostatnia zresztą od kiedy postanowiła ekhm, zainspirować się tymi tygodniami tematycznymi Lidla, zanotowała znacznie wyższą sprzedaż. Nic dziwnego – jak zwykły (powtórzę: zwykły) człowiek chciałby poznać nowe smaki, a ma do wyboru kupienie czegoś w znanym sklepie za stosunkowo rozsądną kasę, a pójście do Smaków Świata czy czegoś w ten deseń, to wiadomo, że wybierze Lidla czy Biedę.

Przy okazji apel: kurwa mać, czemu jak są te tygodnie tematyczne to 75% produktów z okazji danego tygodnia to są gotowce? FFS, patrzę na rozpiskę, co tam ciekawego, po czym stwierdzam, że nie chce mi się ruszać tyłka, bo i tak jest raptem jedna rzecz, którą bym chciał. A potem te mrożonki i gotowe dania i tak zalegają w chłodniach.

Ale wróćmy do rzeczy. Znacznie gorzej jest z serami francuskimi, bo tu musimy czekać np. na stosowny tydzień ;), żeby popróbować różnych innych serów niż nieśmiertelne camemberty czy brie Turka i Presidenta. Polecam w ogóle sery z czerwoną otoczką, kremowe, o panie, jak to wali to wręcz niemożliwe. W dodatku ten smród sera jest wprost proporcjonalny do smaku, bo są pyszne.

Ale jest np. ser, który absolutnie ubóstwiam, który jest serowym opus magnum, centrum Kosmosu i gdy zjem kawałek, mam wrażenie, jakbym odpłynął właśnie w krainę wiecznych gastronomicznych orgazmów, jakbym płynął na chmurce z pleśni przesiąkniętej orzechami, pachnącą dębami i sosnami słoneczną jesienią w podkieleckim lesie i solą. Tak, tak właśnie jest. Bleu d’Auvergne, niebieski z Owerni, to jest ser serów, ser nad sery i, cholera jasna, żeby go dostać…

…wystarczy pojechać do Oszołoma, u mnie najbliżej jest King Cross Praga. Z tego co kojarzę, to Auchan jest też gdzieś na Ursynowie. Generalnie oni, podobnie jak LeClerc, mają (co nie powinno dziwić…) ogromną półę serów, w tym całkiem dobry katalog serów pleśniowych (wiecie… bieda, stare wino, zepsute sery…), w tym mój absolutnie ukochany Bleu d’Auvergne, który też idzie z jednego konkretnego miejsca na naszej pięknej planecie.

Poza serami w Auchanie zdarza mi się kupować krewetki (vannamei – czyli białe), bo to jeden z niewielu sklepów, który ma w ofercie inne krewetki niż koktajlowe. Lidl też regularnie sprowadza tzw. owoce morza, ale szczerze mówiąc trochę się zawsze boję, bo ludzie w marketach, kiedy biorą coś na tacce, mają tendencje do noszenia pół godziny po sklepie, a potem odkładania do zamrażarki…

Na koniec dodałbym tylko, że Lidl ma od jakiegoś czasu w ofercie oryginalnego Emmentalera i Goudę – naprawdę warto raz kupić, żeby potem ze smutkiem konstatować, że polskie (przyspieszane chemicznie) sery nie mają smaku. 🙁 Dodam od razu, że te lidlowskie wcale nie kosztują po 80 zł/kg, więc wymówka, że drogie nie ma tu zastosowania.

Poza serami w codziennej diecie równie ważne jest mięso i warzywa. To pierwsze ostatnio często olewam, przy czym mam na myśli mięso drobiowe czy wołowe/wieprzowe. Rzadko kupuję, no chyba że naprawdę najdzie mnie na jakiś np. typowo polski obiadek w stylu „mielony, suróweczka, pjuhe”. Z dostępnością mięsa nie ma zresztą w sklepach problemu. Zresztą z tym mięsem niby dobrej jakości (czyli nie rosnącym na półce) też różnie bywa – ostatnio żarliśmy jakiegoś kuraka szczęśliwego i z zagrody czy czego tam i niestety, ale był potwornie rozwodniony i bez smaku. Jak rzadko stał się słabym filarem mojego już flagowego gong bao. No ale to kwestia mięsa. Gorzej z warzywami.

Otóż powiedzmy to sobie wprost: kupowanie niektórych warzyw w marketach to jest absurd i kuriozum, choć rozumiem, że ktoś nie ma czasu i koniecznie musi. Otóż wszystkie, ale to wszystkie markety mają przynajmniej niektóre warzywa w takim stanie, jakby je pies zeżarł, a potem wyrzygał. Króluje tu Carrefour, w którym dramatyczne mogą być nawet cebule, a o to się już trzeba postarać. Jeśli koniecznie musicie kupować warzywa w marketach, to pozostaje wam do wyboru głównie Lidl albo Bieda – choć tam też różnie bywa, jest spora szansa, że przynajmniej te podstawowe kupicie w niezłym stanie.

Poza tym oczywiście są lokalne bazarki, przy czym polecam przy rozdziewiczaniu danego bazarku przejść się bez kupowania i rozeznać w tym, jakie kto ma ceny. Ludzie z reguły kupują rzeczy na giełdzie bladym świtem, a potem zawożą i sprzedają – stąd za te same np. papryki czy tam inne cukinie możecie zapłacić pięć ziko albo siedem ziko. A za dwa ziko to już jest kilo cebuli.

No więc zostaje nam warszawskie El Dorado (Doradę też tam kupicie…), czyli Hala Mirowska, a w zasadzie bazarek przy Hali Mirowskiej. Generalnie – zgadzam się – jest to dość spore miejsce, ale ja tam sprawy załatwiam w kwadrans. Jak? No jak to w artykułach: OGARNIA MIROSKO W KWADRANS, LUDZIE NIENAWIDZĄ GO [DUŻO ZDJĘĆ]. Wiem, gdzie iść i szybko stamtąd znikać, bo i tak nie mam już hajsiwa. 😉 Co więcej: trzeba wykształcić w sobie silną wolę i widzenie tunelowe. Bazar przy Mirowskiej wcale nie jest duży, ale ma po prostu masę kolorowych rzeczy, przy których ludzie się niepotrzebnie zatrzymują (zupełnie jak market…). I stąd czasem znika godzina czy dwie zamiast kwadransa.

Na mapce Mirowskiej najważniejsze są trzy punkty: Asia Tasty, Damas i rybny. W tym ostatnim kupicie nie tylko mintaja czy jakieś ohydztwa w stylu pangi czy innej tilapii, lecz także solę czy sandacza. Oczywiście trochę się zapłaci (sandacz chodzi po ~40), ale moim zdaniem warto. Sandacz wspaniała ryba. Rybny jednak odwiedzam rzadko, bo jednak jest to kwestia szybkiego ogarnięcia dania. Znacznie częściej bywam w okolicach tych dwóch pierwszych punktów.

Pierwszy to Damas – dawniej stoisko bez nazwy, teraz część jakiejś sieci. Ostrzegam przed sprzedawcami. Przyjdziecie po chlebki kebabowe, wyjdziecie z tahini, hummusem, lebneh, oliwkami, kilogramem soczewicy, pistacjami, a na koniec jeszcze wam to zabiorą i sprzedadzą drugi raz. Koszmar dla ludzi z fobią społeczną. Niemniej – warto, bo mają naprawdę duży wybór przypraw i ziaren, świetną tahini pod te różnorakie hummusy, no i absolutnie genialny lebneh (taki megakremowy ser, który się robi na bazie jogurtu). Dodatkowo w miarę tanio można nabyć genialną cieciorkę i – co rzadkie w sklepach – pieprz syczuański.

Zaraz obok Damasu, który znajduje się w pasażyku pomiędzy budynkami hal, jest kilka stoisk z pakowanymi przyprawami, jeśli jakimś cudem czegoś nie znaleźliście w Damasie. Drugim jednak, i ostatnio najważniejszym punktem, jest sklep Asia Tasty. Znajduje się on na tyłach całego interesu, zaraz obok restauracji tzw. chinola. Gdy idziecie od Damasu do Asia Tasty, przechodzicie akurat przez cały dział warzywny, więc od razu możecie machnąć szybko to, czego tam trzeba (ja jestem ostatnio fanem podłużnych papryk).

Obładowani Bliskim Wschodem, warzywami włazimy zatem do Dalekiego Wschodu. W Asia Tasty znajdzie się naprawdę sporo rzeczy, zwłaszcza jeśli chcecie gotować gdzieś tam w okolicach Korei, ChRL, Tajwanu, Tajlandii czy Japonii. Mają ogromny wybór sosów sojowych, makaronów (!!!), przypraw i grzybów (nie tylko mun). Generalnie nie wszystko jest tanie, np. olej kokosowy (rafinowany) jest znacznie droższy niż ten, który znajdziecie ostatnio w Biedzie, ale sporo rzeczy, np. sosy sojowe, czy makarony ryżowe, z fasoli mung, częściowo gryczaną sobę kupicie po naprawdę dobrej cenie. Mają nawet kilogramowe wory makaronu z fasoli mung. 😉 Do tego te wszystkie tamaryndowce nie tamaryndowce, miliony różnych odmian ryżu czy nasiona lotosu. Można płacić kartą i jest to przekleństwo, bo człowiek nakupi, a potem cierpi. Mają też to fantastyczne tofu, które nie smakuje jak gówno z trocinami.

I tym optymistycznym akcentem zamierzam na razie zakończyć. 😉

PS

Na obrazku jest Bleu d’Auvegrne, bagieta z masłem czosnkowym, odrobina pasty z suszonych pomidorów i jajko na miękko. Śmierć z rozkoszy.